Rozdział 8
Muchy i pająki
Szli
gęsiego. Na ścieżkę wchodziło się jak gdyby przez sklepioną bramę do ciemnego
tunelu utworzonego przez gałęzie dwóch ogromnych drzew, które pochylały się ku
sobie, a tak były stare, tak ciasno oplecione bluszczem i tak brodate od
porostów, że zachowały ledwie kilka sczerniałych liści. Ścieżka, bardzo wąska,
wiła się kręto wśród pni. Wkrótce jasność dnia prześwitywała w wylocie bramy
daleko za wędrowcami i otoczyła ich tak głęboka cisza, że każdy krok rozlegał
się głośnym echem, i zdawało im się, że drzewa, schylone nad nimi, przysłuchują
się uważnie.
Gdy
oswoili oczy z półmrokiem, widzieli przed sobą i za sobą mały odcinek drogi w
przyćmionym, zielonym świetle. Od czasu do czasu skąpa wiązka promieni
słonecznych przedostawała się szczęśliwym przypadkiem przez jakąś szczelinę w
liściach otwartą wysoko w górze, dzięki jeszcze bardziej niezwykłemu szczęściu
nie grzęzła niżej nieco w splątanych konarach i zwichrzonych gałęziach i przebijała
się ku ścieżce wąskim, lśniącym ostrzem. Lecz zdarzało się to rzadko, coraz
rzadziej, aż wreszcie słońce znikło zupełnie.
W
puszczy żyły czarne wiewiórki. Kiedy bystry, ciekawy wzrok hobbita przywykł do
ciemności, Bilbo dostrzegał zwierzątka zwinnie przemykające w poprzek ścieżki i
zaczajone za pniami drzew. Łowił też słuchem jakieś dziwne odgłosy, pomruki,
stąpania, spieszną krzątaninę w gęstwie poszycia i wśród liści grubą warstwą
zaścielających ziemię. Nie widział jednak stworzeń, które sprawiały te hałasy.
Najszkaradniejsze w tym lesie wydawały mu się pajęczyny, czarne, grube nici
splecione w niezwykle gęste sieci, często przerzucone od drzewa do drzewa lub
osnute wokół niższych gałęzi po obu stronach drogi. Nic zauważył ani razu sieci
pajęczej w poprzek ścieżki, daremnie jednak próbował odgadnąć, czy bronił jej
jakiś czar, czy też była po temu inna przyczyna.
Wkrótce
wędrowcy znienawidzili puszczę równie serdecznie, jak przedtem podziemne tunele
goblinów, bo ścieżka wydawała się jeszcze bardziej od tamtych lochów
beznadziejna i ciągnęła się bez końca. Musieli wszakże iść wciąż naprzód
chociaż zmorzeni tęsknotą do widoku nieba i słońca, do podmuchu wiatru na
twarzach. Tu, pod sklepieniem drzew, powietrze stało nieruchome, bez
najlżejszego powiewu, wciąż jednakowo ciemne i duszne. Odczuwały to przykro
nawet krasnoludy, przyzwyczajone do podziemnych robót, do obywania się nieraz
przez długi czas bez dziennego światła; hobbici lubią budować mieszkania w
norach, lecz nigdy w nich nie spędzają letnich dni, toteż Bilbo miał wrażenie,
że się z wolna dusi.
Najgorsze
były noce. Czarne jak smoła, i to bez przesady, z jaką zazwyczaj bywa się tego
wyrażenia: naprawdę tak czarne, że choć oko wykol. Bilbo próbował przesuwać
własne dłonie tuż przed nosem, ale nie widział ich wcale. $kłamałbym jednak,
gdybym powiedział, że wędrowcy nic nie widzieli wśród nocy; widzieli - oczy.
Sypiali wszyscy razem, ciasno do siebie przytuleni, a jeden zawsze pełnił
wartę. Gdy przypadała kolej na Bilba, hobbit widział wszędzie dokoła błyski w
ciemnościach, a czasem wyraźnie dostrzegał parę żółtych, czerwonych lub
zielonych ślepiów wpatrzonych w niego z dość bliska, potem wolno blednących i
znikających, by zaświecić znowu w innym miejscu. Niekiedy błyskały w górze,
wśród gałęzi, nad jego głową, i wtedy były najbardziej przerażające. Lecz
szczególną odrazę czuł do okropnych oczu bladych i wyłupiastych. "To są
oczy owadzie - myślał - nie zwierzęce, ale za wielkie na owada".
Mimo że
nie było zbyt zimno, krasnoludy próbowały na noc rozpalać ognisko, wkrótce
jednak musiały się tego wyrzec. Ogień bowiem ściągał niezliczone setki oczu,
które otaczały obozujących kręgiem, chociaż żadne stworzenie nie pokazało się
nigdy w zasięgu migotliwego światła. Co gorsza, ogień zwabiał tysiące szarych i
czarnych ciem; trafiały się wśród nich wielkie jak twoja dłoń, a wszystkie
trzepotały i wirowały koło uszu krasnoludów. Nie mogli tego ścierpieć, podobnie
jak ogromnych nietoperzy, czarnych i lśniących jak cylinder. Zaniechali więc
rozniecania ognisk i nocami drzemali skuleni w niezgłębionych, przerażających
ciemnościach.
Trwało to
długo, hobbitowi zdawało się, że wędrują przez puszczę wieki całe, i był stale
głodny, bo musieli oszczędnie gospodarować prowiantami. Pomimo przedsięwziętych
środków ostrożności ogarniał ich już niepokój, bo dnie mijały, a w lesie nic
się nie zmieniało. Zapasy nie były przecież niewyczerpane, dno już przeglądało
w workach. Spróbowali polowania na wiewiórki, ale zmarnowali wiele strzał, nim
w końcu któraś spadła na ścieżkę. Kiedy ją wszakże upiekli, okazała się
wstrętna w smaku, toteż wyrzekli się strzelania do tych stworzeń.
Dokuczało im
również pragnienie, bo wody nie mieli ze sobą dużo, a jak dotąd ~e spotkali
źródła ani strumienia. Tak się powodziło wędrowcom, gdy nagle pewnego dnia
ujrzeli potok przecinający drogę w poprzek. Płynął wartko, a woda w nim była
czarna, czy może tylko taka się wydawała w mroku. Dobrze zrobił Beorn, że
przestrzegł krasnoludów, inaczej z pewnością rzuciliby się pić tę wodę nie
zważając na brzydki kolor, i napełniliby puste skórzane wory u brzegów potoku.
Mając jednak w pamięci przestrogę, myśleli tylko o tym, jak się przeprawić
suchą nogą. Kiedyś istniał tu drewniany most, teraz wszakże przegniłe deski
zapadły się i jedynie parę połamanych pali sterczało przy brzegu,
Bilbo ukląkł
na skarpie i wytężając wzrok krzyknął:
-
U drugiego brzegu widzę łódź! Czemuż, u licha, nie po tej stronie!
- Jak
oceniasz odległość? - spytał Thorin, krasnoludy bowiem zdążyły się już
przekonać, że hobbit ma lepszy od nich wzrok.
-
To nie bardzo daleko. Około dwunastu łokci, jak myślę.
-
Dwanaście? Mnie się zdawało, że trzydzieści co najmniej. Co prawda oczy już mi
nie służą tak dobrze jak sto lat temu. No, ale dwanaście łokci czy cała mila na
jedno dla nas wychodzi. Nie przeskoczymy, a przeprawy w bród ani wpław nie
możemy ryzykować.
-
Czy któryś z was nie umiałby przerzucić liny?
- Cóż by
nam z tego przyszło? Łódź jest z pewnością uwiązana, nie przeciągniemy jej,
choćby się udało ją zahaczyć, co bardzo wątpliwe.
- Nie
zdaje mi się, żeby ta łódź była uwiązana - rzekł Bilbo - ale w tym mroku trudno
dostrzec wyraźnie. Wygląda raczej na to, że ją po prostu wyciągnięto na brzeg,
który po tamtej stronie jest niski w miejscu, gdzie ścieżka schodzi do wody.
- Dori
jest najsilniejszy, ale Fili najmłodszy i wzrok ma bystrzejszy powiedział
Thorin. - Chodź no tu, Fili. Czy widzisz łódkę, o której pan Baggins mówi?
Fili
miał wrażenie, że widzi, a gdy wpatrywał się w ciemność dość długo, by nabrać
dokładniejszego pojęcia o kierunku i odległości, towarzysze podali mu linę.
Mieli z sobą sznury, wybrali więc najdłuższy, uwiązali u końca jeden z dużych
żelaznych haków, których używali przyczepiając worki do rzemiennych szelek na
swych ramionach. Fili ujął linę mocno, nabrał rozmachu i cisnął ją poprzez
strumień.
Z
pluskiem wpadła do wody.
- Za
blisko - orzekł Bilbo wpatrując się w mrok. - Parę stóp dalej, a byłaby trafiła
do łodzi. Spróbuj raz jeszcze. Chyba czar nie jest taki potężny, żeby ci mógł
zaszkodzić, jeśli dotkniesz mokrej liny.
Fili
jednak dość podejrzliwie patrzał na hak, gdy przyciągnąwszy linę
z powrotem,
ujmował go znów w garść. Tym razem zamachnął się jeszcze silniej niż
poprzednio.
Tylko
spokojnie - rzekł Bilbo. - Rzuciłeś hak aż na skraj lasu po drugiej stronie
rzeki. Ściągaj teraz linę powoli. - Fili posłusznie zaczął ściągać linę. Bilbo
znów zakomenderował: - Ostrożnie! Już leży w łodzi. Byle teraz hak chciał
chwycić!
Hak
chwycił, lina się naprężyła, lecz na próżno Fili usiłował ją przyciągnąć. Najpierw
Kili, potem Oin i Gloin pospieszyli mu z pomocą. Ciągnęli razem z całych sił i
nagle wszyscy przewrócili się na wznak. Bilbo jednak czuwał: natychmiast
chwycił linę, a potem już kijem przytrzymał czarną łódeczkę zbliżającą się w
poprzek nurtu do brzegu.
-
Na pomoc! - krzyknął.
W samą
porę przyskoczył Balin i chwycił łódkę, nim ją prąd uniósł w dół strumienia.
- A
jednak była uwiązana - rzekł Balin oglądając zerwany koniec sznura, zwisający u
burty. - Nie ma co, dobrzeście ciągnęli, chłopcy, a na szczęście nasza lina
była od tej mocniejsza.
-
Kto się przeprawi pierwszy? - spytał Bilbo.
- Ja -
powiedział Thorin - a ze mną razem ty, Fili i Balin. Tylu naraz pomieści łódka.
Potem przepłynie Kili, Oin, Gloin i Dori, następnie Ori, Nori, Bifur i Bofur, a
ostatni - Dwalin i Bombur.
-
Zawsze jestem na ostatku i już mi się to sprzykrzyło - rzekł Bombur. - Dziś
kolej na kogoś innego.
- Nie
trzeba było tak sadłem obrastać. A skoroś najgrubszy, musisz płynąć z
najlżejszą załogą. Nie sprzeciwiaj się rozkazom, bo się to źle skończy.
- Nie ma
wioseł. Jak odepchniecie łódkę z powrotem na ten brzeg? - spytał hobbit.
-
Podajcie mi drugą linę i jeszcze jeden hak - odezwał się Fili, a gdy dostał,
czego potrzebował, cisnął znów linę w ciemność przed siebie, celując, jak mógł
najwyżej. Nie opadła na ziemię, więc upewnili się, że zahaczyła mocno o
gałęzie.
-
Wsiadajcie teraz - rzekł Fili - jeden niech trzyma się liny, która po tamtej
stronie zaczepiona jest o drzewo. Ktoś inny musi pilnować haka, którego
bywaliśmy na początku, a kiedy już wylądujecie bezpiecznie na drugim brzegu,
założycie hak na burtę tak, żebyśmy stąd mogli łódkę ściągnąć do siebie.
Tym sposobem
wkrótce wszyscy przeprawili się przez zaczarowany strumień. Dwalin właśnie
gramolił się na brzeg z liną zwiniętą na ramieniu, a Bombur (wciąż jeszcze
urażony) przygotowywał się do pójścia w ślady Dwalina, gdy nagle zdarzyło się
coś strasznego. Na ścieżce tuż przed nimi zadudniły kopyta i z ciemności
wychynął znienacka rozpędzony jeleń. Wpadł prosto między krasnoludy, roztrącił
je i dał susa. Skoczył wspaniale i jednym zamachem przesadził strumień. Mimo to
nie dosięgnął drugiego brzegu bez szwanku. Z całej kompanii jedynie Thorin
utrzymał się na nogach i nie stracił głowy. Natychmiast po wylądowaniu napiął
łuk i założył strzałę, gotów do walki, gdyby pojawił się jakiś strażnik łodzi.
Szybko więc i pewnym ruchem posłał strzałę za jeleniem, który dostał ją w
locie, bo zachwiał się spadając na brzeg. Mrok lasu pochłonął go, krasnoludy
słyszały nierówny tętent kopyt, który urwał się nagle.
Nim
wszakże kompania zdążyła wznieść okrzyk na cześć celnego strzału, przeraźliwy
jęk hobbita odwrócił powszechną uwagę od łowieckich tryumfów Thorina.
-
Bombur! Bombur wpadł do wody Bombur tonie! - szlochał Bilbo.
Była to
niestety prawda. Bombur ledwie jedną nogą stał na lądzie, gdy jeleń przeskoczył
mu nad głową. Krasnal potknął się, odpychając niechcący łódź od brzegu, i runął
wstecz w czarną toń; na próżno próbował uczepić się rękami śliskich korzeni,
podczas gdy łódka z wolna odpływała z prądem, aż zniknęła.
Kiedy
krasnoludy podbiegły na brzeg, kaptur Bombura jeszcze unosił się na wodzie.
Szybko rzucono nieborakowi linę. Chwycił za hak, a towarzysze przyholowali go
na ląd. Przemókł oczywiście do nitki, lecz nie to było najgorsze. Kiedy
układali go na ziemi, już spał głęboko, kurczowo ściskając w garści linę, tak
że nie mogli mu jej wyrwać, i żadnym sposobem nie zdołali go obudzić.
Stali
wszyscy nad śpiącym, przeklinając zły los i niezdarność Bombura, lamentując nad
stratą łódki, bez której nie można było wrócić na tamten brzeg, by poszukać
zabitego jelenia, gdy do uszu ich doszło jakby z wielkiej dali przytłumione
granie rogu i szczekanie psów. Krasnoludy umilkły i przysiadły na ziemi. Zdawało
im się, że gdzieś od północy słyszą odległy gwar wielkiego polowania, nie
zobaczyli jednak nic i nikogo.
Długo
tak siedzieli nie odważając się poruszyć. Bombur spał z uśmiechem na pyzatej
twarzy, jakby już nic go nie obchodziły wszystkie kłopoty nękające towarzyszy.
Nagle na ścieżce przed nimi ukazały się białe sarny, łania i jelonki tak
nieskazitelnie białe, jak czarny był ubity rogacz. Lśniły bielą w mroku lasu.
Zanim Thorin zdążył krzyknąć, paru krasnoludów zerwało się na nogi i wypuściło
strzały z łuków. Żaden, jak się zdaje, nie trafił. Stadko zawróciło i zniknęło
Wśród drzew
równie cicho, jak się pojawiło; daremnie krasnoludy strzelały za nim Z łuków.
- Stój!
Stój! - krzyczał Thorin, ale było już za późno, jego rozgorączkowani podwładni
zmarnowali ostatnie strzały. Łuki, darowane im przez Beorna, miały więc odtąd
stać się bezużyteczne.
Posępnie
cała kompania przesiedziała tę noc, a jeszcze posępniej wędrowała następnego
dnia naprzód. Przebyli zaczarowany strumień, lecz na tym brzegu ścieżka wydawała
się równie błędna jak na tamtym, a w puszczy nie dostrzegali żadnej zmiany.
Gdyby wiedzieli coś więcej o tym szlaku i zastanowili się nad zagadką owego
zasłyszanego polowania i białych sarn, które ukazały się na ich ścieżce, byliby
się domyślili, że wreszcie zbliżają się do wschodniego skraju puszczy; a gdyby
nie utracili ducha i nadziei, wkrótce znaleźliby się wśród rzadszego lasu,
gdzie częściej przebłyskuje słońce.
Nic z
tego jednak nie wiedzieli, a dodatkowo teraz utrudniał im pochód ciężki Bombur,
którego musieli nieść, jak się dało; na zmianę coraz to inna czwórka dźwigała
bezwładnego grubasa, podczas gdy reszta musiała między siebie dzielić wszystkie
bagaże. Nigdy by ich nie udźwignęli, gdyby nie to, że worki w ostatnich dniach
stały się aż nazbyt lekkie. Niewielka to była pociecha taszczyć śpiącego,
uśmiechniętego Bombura zamiast worków napełnionych żywnością, choćby i bardzo
ciężką. Po paru dniach nic już właściwie nie mieli do jedzenia i picia. Nic też
jadalnego nie znajdowali w lesie, gdzie rosły tylko mchy i trawy, blade i
cuchnące.
W cztery
dni po przeprawie przez zaczarowany strumień weszli w las wyłącznie brzozowy. Z
początku zdawała im się pomyślna ta odmiana, bo brzezina nie miała poszycia i
mrok tu był mniej głęboki. Otoczyło ich zielonkawe światło i miejscami mogli
zaglądać w głąb puszczy po obu stronach ścieżki. Lecz mimo tego przejaśnienia
nie zobaczyli nic prócz nie kończących się szeregów siwych, prostych pni, jakby
filarów jakiejś olbrzymiej, tonącej w półmroku sali. Lekki powiew poruszał
teraz powietrzem i dochodził szum wiatru, ale brzmiał smutnie. Kilka liści z
szelestem opadło z drzew, przypominając krasnoludom, że na świecie zbliża się
już jesień. Stopy ich nurzały się w suchych liściach niezliczonych poprzednich
jesieni, które wiatr spiętrzył na ścieżce, zmiatając je z ciemnopurpurowych
kobierców lasu.
Ale Bombur
wciąż jeszcze spał, a wędrowców coraz większe ogarniało znużenie. Od czasu do
czasu dolatywał ich uszu jakiś niepokojący wybuch śmiechu, niekiedy z daleka
słyszeli śpiewy. Śmiech dźwięczał wesoło i nie był podobny do głosów goblinów,
śpiew również brzmiał pięknie, ale było w nim coś czarodziejskiego i
niesamowitego, toteż nie dodawał krasnoludom otuchy; zbierały resztki sił i jak
najprędzej starały się minąć te miejsca.
Upłynęły
znów dwa dni, ścieżka zaczęła opadać w dół i wkrótce zeszli w dolinę całą
prawie zarosłą potężnymi dębami.
- Czy
ten przeklęty las nie ma końca? - rzekł Thorin. - Niech ktoś wlezie na drzewo i
spróbuje dostać się tak wysoko, żeby rozejrzeć się w okolicy. Nie ma innego
sposobu, trzeba upatrzyć najwyższe drzewo nad ścieżką.
"Ktoś"
oczywiście znaczyło: Bilbo. Na niego padł wybór, bo jeśli wywiad miał przynieść
jakiś pożytek, wysłannik musiał wytknąć głowę nad wierzchołek drzewa, a więc
musiał być tak lekki, żeby utrzymały go najwyższe, najcieńsze gałązki. Biedny
pan Baggins nie miał wszakże wprawy w łażeniu po drzewach; towarzysze
podsadzili go na najniższy konar olbrzymiego dębu, który rósł tuż przy ścieżce,
a dalej hobbit musiał sobie radzić, jak umiał. Przepychał się w górę przez
gąszcz i nieraz gałązka trzepnęła go boleśnie po oczach. Umorusany, umazany
zielenią omszałej na grubszych konarach kory, kilkakroć osuwał się i w
ostatniej sekundzie ratował szczęśliwie; ciężką walkę stoczył w górze, gdzie
nie było dogodnych do wspinaczki gałęzi, aż wylazł pod sam wierzchołek. Przez
cały czas myślał z niepokojem, czy nie spotka na dębie pająków, a także jakim
cudem zejdzie na dół (jeśli po prostu nie zleci).
W końcu
wychynął ponad liściasty strop i rzeczywiście zastał tam pająki. Ale były to
zwykłe pająki zajęte polowaniem na motyle. Światło niemal całkowicie oślepiło
hobbita. Z daleka, z dołu, słyszał nawoływanie krasnoludów, lecz nie mógł im
odpowiedzieć, kurczowo trzymał się tylko gałęzi i zaciskał powieki. Słońce
olśniewało blaskiem, długa chwila minęła, nim Bilbo oswoił z nim wzrok. Kiedy
wreszcie mógł otworzyć oczy, zobaczył wokół siebie morze ciemnej zieleni, tu i
ówdzie falujące pod tchnieniem wiatru; wszędzie roiło się od motyli; była to,
jak mi się zdaje, odmiana purpurowego admirała, motyla, który upodobał sobie
wierzchołki dębów, lecz aksamitna i czarna, bez dostrzegalnego deseniu na
skrzydłach.
Czas
jakiś Bilbo przyglądał się "czarnym admirałom" i rozkoszował miłym
powiewem muskającym mu włosy i twarz; w końcu krzyki krasnoludów, już wręcz
przytupujących ze zniecierpliwienia, przypomniały hobbitowi, po co wlazł na
drzewo. Niestety! Chociaż wytężał oczy z wszystkich sił, nie dostrzegał nic
prócz drzew i liści, w żadnym kierunku nie sięgał wzrokiem granicy puszczy. W
pierwszej chwili, gdy ujrzał słońce i poczuł wiatr, kamień spadł mu z serca,
ale
teraz znów
poczuł na nim taki ciężar, że uciekło mu aż w pięty: pomyślał, że na dole pod
dębem nie czeka go obiad.
W
rzeczywistości, jak wam wspomniałem, wędrowcy znajdowali się już dość blisko
skraju lasu. Gdyby Bilbo się zastanowił, zauważyłby, że wprawdzie drzewo, na
którym siedział, było bardzo wysokie, lecz stało niemal na dnie głębokiej i
szerokiej doliny; dlatego z wierzchołka widział tylko czuby innych drzew
spiętrzone dokoła jakby na krawędziach ogromnej miski; z tego miejsca nie można
było zbadać, jak daleko sięga puszcza. Bilbo jednak tego nie rozumiał, toteż
zlazł z dębu zrozpaczony. Wylądował w końcu na ziemi podrapany, spocony i
nieszczęśliwy i znów w pierwszej chwili nic nie widział w mroku panującym na
ścieżce. Gdy zdał sprawę z tego, co zobaczył, wszystkich zaraził
przygnębieniem.
- Las
ciągnie się bez końca, bez końca we wszystkie strony. Co teraz zrobimy? I po co
wysyłaliśmy hobbita na zwiady? - krzyczeli tak, jakby to była jego wina. Nie
chcieli wcale słuchać o motylach, a kiedy opowiadał z zachwytem o świeżym
powiewie tam w górze, wpadli w tym gorszą złość, że są za ciężcy, żeby się
dostać na szczyt dębu i zakosztować tej przyjemności.
Tego
wieczora wyskrobali ostatnie mizerne resztki i okruchy z worków, a nazajutrz
obudziwszy się stwierdzili po pierwsze, że są okropnie głodni, a po drugie, że
deszcz pada i że to tu, to tam ciężkie krople kapią przez strop liści na drogę
leśną. To im przypomniało, że mają gardła zaschnięte od pragnienia i niczym nie
mogą go zaspokoić; kiedy się strasznie chce pić, niewiele przecież pomoże
stanąć pod olbrzymim dębem i czekać, czy przypadkiem jakaś kropelka nie kapnie
ci na wywieszony język. Jedyna nieco pocieszająca niespodzianka spotkała ich ze
strony Bombura.
Bombur
nagle zbudził się i siadł drapiąc się w głowę. Nie mógł pojąć, gdzie się
znajduje i dlaczego jest taki głodny; zapomniał wszystko, co się zdarzyło od
początku wyprawy, ad owego jakże już odległego majowego poranka. Ostatnie
wspomnienie zachował z zebrania w domu hobbita; towarzysze niemało się
natrudzili, nim zechciał w końcu uwierzyć w ich opowieści o późniejszych
przygodach.
Kiedy się
dowiedział, że nie ma nic do jedzenia, siadł na ziemi i zapłakał, czuł się
bowiem bardzo słaby i nogi miał jak z waty.
- Ach, po co
się zbudziłem! - szlochał. - Miałem takie prześliczne sny! Śniło mi się, że
wędruję przez las, podobny zresztą do tego, ale oświetlony przez łuczywa
zatknięte na drzewach, latarnie kołyszące się u gałęzi i ognisko rozpalone na
ziemi; w tym lesie odbywała się uczta i zabawa bez końca. Król leśny miał
koronę z liści, a wszyscy śpiewali wesoło. Nie potrafię wam nawet wyliczy i
opisać wszystkich dobrych rzeczy, które tam się jadło i piło.
- Nie
wysilaj się lepiej - rzekł Thorin. - Prosiłbym cię nawet, żebyś milczał, jeśli
o niczym innym nie umiesz mówić. Już i tak dość mieliśmy z tobą kłopotu. Gdybyś
się nie zbudził, zostawilibyśmy cię razem z twoimi głupimi snami w lesie. To
nie żarty po kilku tygodniach postu dźwigać takiego grubasa.
Nie było
innej rady: zacisnęli pasy na pustych brzuchach, pozbierali puste worki i
skrzynie i powlekli się dalej ścieżką; nie spodziewali się wyjść z puszczy, nim
opadną do reszty z sił i zamrą z głodu. Szli przez dzień cały, bardzo powoli,
ciężko, a Bombur bez ustanku lamentował, że nogi już go nieść nie chcą i że
woli położyć się na ziemi i usnąć z powrotem.
- Ani
się waż! - odpowiadali mu towarzysze. - Niech i twoje nogi trochę popracują,
dźwigaliśmy cię dość długo.
Mimo to
w pewnej chwili Bombur nagle stanął, oświadczając, że ani kroku więcej nie
zrobi, i rzucił się na ziemię.
- Idźcie
dalej, jeżeli musicie - rzekł - ja tu się położę, zasnę i będę przynajmniej
śnił o jedzeniu, skoro na jawie go dostać nie mogę. Mam nadzieję, że już nigdy
się nie obudzę.
W
tym momencie Bilbo, który wysunął się nieco naprzód, zawołał: - A to co?
Zdawało mi się, że tam w lesie błysnęło jakieś światełko. Wszyscy zaczęli się
wpatrywać w gąszcz i dostrzegli gdzieś w oddali jakby
migotanie
czerwonego płomienia wśród mroków; potem obok pierwszego błysnęło drugie i
trzecie światło. Nawet Bombur zerwał się na nogi i wszyscy ruszyli znów przed
siebie, nie zważając, że mogły to przecież być trolle albo gobliny. Światło
jaśniało trochę na lewo od ścieżki, a gdy wreszcie dotarli do miejsca, skąd
widać je było w linii prostej - stwierdzili, że bez wątpienia na drzewach płoną
łuczywa, a na ziemi pali się ognisko, lecz że to wszystko dzieje się dość
daleko od drogi.
-
Wygląda na to, że mój sen się sprawdza - wysapał Bombur, który zdyszany wlókł
się na końcu pochodu. Chciał natychmiast skręcić w las ku światłom. Inni jednak
dobrze pamiętali przestrogę czarodzieja i Beorna.
-
Cóż nam po uczcie, jeśli z niej żywi nie wrócimy? - rzekł Thorin.
- Przecież
bez uczty także długo nie utrzymamy się przy życiu - odparł Bombur, a Bilbo z
całego serca przyznał mu rację. Dość długo wymieniali argumenty za i przeciw,
wreszcie zgodzili się, że trzeba wysłać dwóch zwiadowców, którzy
podpełzną bliżej do ogniska i zbadają, co się tam dzieje. Ale nie mogli się
znów pogodzić, kto pójdzie na zwiady; nikt nie zdradzał zapału do wyprawy,
która by go naraziła na zabłądzenie w puszczy i odłączenie się już na zawsze od
kompanii. W końcu, wbrew przestrogom, usłuchali głodu, ponieważ Bombur wciąż im
opowiadał o przysmakach, które - wedle jego snów -zajadano na leśnej uczcie.
Opuścili więc wszyscy razem ścieżkę i zagłębili się w puszczę.
Dość
długo musieli czołgać się i skradać, nim wreszcie, wyglądając zza pni,
zobaczyli polanę, na której wycięto drzewa, a grunt porządnie wyrównano. Sporo
osób, jak gdyby elfów w zielonych i brunatnych ubraniach, siedziało w krąg na
pieńkach pozostałych po ściętych dębach. Pośrodku paliło się ognisko, a dookoła
płonęły łuczywa zatknięte na kilku drzewach. Lecz najpiękniejsze w tej scenie
było to, że wszyscy jedli, pili i śmiali się wesoło.
Zapach
pieczeni miał taki urok, że cała kompania, nie tracąc czasu na narady, ruszyła
naprzód i wbiegła na polanę, zgodnie chcąc prosić o jedzenie. Ledwie jednak
pierwszy krasnolud pokazał się z lasu, wszystkie światła pogasły jakby
zaczarowane. Ktoś musiał kopniakiem rozrzucić ognisko, bo wystrzeliło w górę,
opadło deszczem iskier i sczerniało. Wędrowcy znaleźli się w nieprzeniknionych
ciemnościach, przez dość długą chwilę nie widzieli się nawet wzajemnie.
Szamotali się gorączkowo, na oślep, przewracali przez kłody, rozbijali o pnie,
krzyczeli i zwoływali tak hałaśliwie, że musieli pobudzić na milę wokół
wszelkie stworzenia w puszczy, aż wreszcie zebrali się i policzyli po omacku.
Oczywiście w tym zamieszaniu stracili zupełnie orientację i nie mieli pojęcia,
w którym kierunku należy szukać ścieżki; zabłąkali się beznadziejnie, a w
każdym razie do rana nie mogli nic przedsięwziąć.
Nie
było innej rady, jak rozłożyć się na nocleg tam, gdzie stali; nie śmieli nawet
przeszukiwać polany, gdzie pewnie poniewierały się resztki jedzenia, bali się
bowiem rozłączać. Nie leżeli jednak długa, Bilbo ledwie zaczynał drzemać, kiedy
Dori, który pierwszy stanął na warcie, odezwał się donośnym szeptem:
-
Światła wracają znów tutaj. Jest ich więcej niż przedtem.
Wszyscy
się zerwali. Rzeczywiście, gdzieś w pobliżu błyskały migotliwe światełka,
dochodziły też zupełnie wyraźnie jakieś głosy i śmiechy. Krasnoludy - hobbit
także - zaczęły pełznąć z wolna w tamtą stronę gęsiego, a każdy trzymał w
ciemnościach rękę na plecach poprzednika. Gdy już byli blisko, Thorin rzekł:
- Tym razem nie
będziemy wyskakiwać znienacka. Niech się nikt nie rusza, Póki nie dam rozkazu.
Wyślę najpierw samego pana Bagginsa, on się z nimi rozmówi. Nie zlękną się z
pewnością hobbita ("Ha! - pomyślał Bilbo - a hobbit ich?"), a w
każdym razie mam nadzieję, że mu nie zrobią krzywdy.
Dotarłszy
do granicy świetlnego kręgu, wypchnęli nagle Bilba naprzód. Zanim zdążył wsunąć
pierścień na palec, wypadł w blask bijący od ogniska i pochodni. Niestety!
Wszystkie światła znów pogasły natychmiast i zaległy głuche ciemności.
Jeśli
poprzednio trudno im było pozbierać się do gromady, to teraz mieli z tym
jeszcze więcej kłopotu. A hobbita w ogóle nie mogli znaleźć. Liczyli się raz i
drugi, wciąż było ich tylko trzynastu. Zaczęli więc krzyczeć i wołać:
"Bilbo Baggins! Hobbit! Do licha, Bilbo! Hej! Gdzieżeś się podział,
niezdaro?" - i tak dalej, wciąż jednak bez skutku.
Stracili
już nadzieję, gdy nagle Dori wpadł na hobbita przypadkiem. Przewrócił się w
ciemności, myśląc, że potknął się o kłodę, a tymczasem był to Bilbo, skulony na
ziemi i uśpiony. Długo nie mogli się go dobudzić, a kiedy w końcu się ocknął,
wcale im nie podziękował.
- Miałem
taki śliczny sen - powiedział. - Śniło mi się, że jadłem wspaniały obiad.
-
Wielkie nieba! Drugi Bombur! -zawołały krasnoludy. -Nie opowiadaj nam swoich
snów. Przyśnionym obiadem nikt się nie naje, tym bardziej że nie możesz się nim
z nami podzielić.
-
Lepszego obiadu nie mogę się w tym przeklętym lesie spodziewać - mruknął Bilbo
i położył się obok krasnoludów, usiłując zasnąć na nowo i odnaleźć swój miły
sen.
Lecz
światła w lesie nie dały o sobie zapomnieć. W jakiś czas potem, jakoś już chyba
pod koniec nocy, Kili, który z kolei pełnił wartę, zbudził towarzyszy mówiąc:
- Istna
iluminacja zaczęła się znów niedaleko nas w lesie: zapalono setki pochodni i
mnóstwo ognisk, a wszystkie naraz, z pewnością magicznym sposobem.
Posłuchajcie, tam śpiewają i grają na harfach.
Chwilę
przysłuchiwali się leżąc na ziemi, potem doszli do wniosku, że pokusa jest nie
do odparcia i że trzeba raz jeszcze spróbować, czy nie uda się uzyskać jakiejś
pomocy. Znowu się więc zerwali, ale tym razem skutek miał być wręcz katastrofalny.
Zobaczyli ucztę jeszcze wspanialszą niż poprzednio; na honorowym miejscu w
długim szeregu ucztujących siedział leśny król, w koronie z liści na złocistych
włosach, i wyglądał zupełnie tak, jak go Bombur widział we śnie. Puchary
krążyły z rąk do rąk, elfy podawały je sobie nawet poprzez ogniska, śpiewając
przy tym i przygrywając na harfach. Biesiadnicy mieli kwiaty wplecione w
lśniące włosy, drogie kamienie, zielone i białe, błyszczały im na kołnierzach 1
pasach. twarze i pieśni tchnęły wesołością. Śpiewali głośno, czysto i pięknie,
kiedy nagle Thorin stanął przed nimi.
Pieśń
urwała się w pół słowa, zapadła głucha cisza. Światła pogasły. Ogniska syczały
w kłębach czarnego dymu. Popiół i iskry buchnęły w oczy krasnoludom, a las
znowu napełnił się lamentem i krzykiem.
Bilbo
biegał w kółko (tak mu się przynajmniej zdawało), w kółko i nawoływał wciąż:
"Dori, Nori, Ori, Oin, Gloin, Fili, Kili, Bombur, Bifur, Bofur, Dwalin,
Balin, Thorin!" - a tymczasem głosy, których właścicieli nie mógł
wypatrzyć ani zmacać w ciemności, wykrzykiwały te same imiona, dodając
oczywiście niekiedy: "Bilbo!" Lecz głosy te stopniowo oddalały się od
hobbita, dochodziły coraz bardziej przytłumione, a chociaż w pewnym momencie
wydało mu się, że zmieniły fon i gdzieś bardzo daleko zabrzmiały jak wrzask
przerażenia i wołanie o ratunek - wszystko w końcu ucichło; Bilbo znalazł się
zupełnie sam w głuchej ciszy i nieprzeniknionych ciemnościach.
Była to
jedna z najgorszych chwil jego życia. Lecz szybko rozstrzygnął, że nie warto
podejmować jakichkolwiek prób, dopóki dzień nie wstanie i nie rozjaśni choć
trochę mroków, i że nie ma sensu trawić resztek sił na błądzenie po lesie,
skoro nie można liczyć na śniadanie, które by go rankiem pokrzepiło znowu.
Siadł więc oparłszy się plecami o jakieś drzewo i marzył - nie pierwszy raz i
nie ostatni! - o swojej własnej, dalekiej norce i o jej bogatych spiżarniach.
Pogrążony we wspomnieniach boczku, jajek, grzanek i masła, nagle poczuł jakieś
dotknięcie. Coś jakby mocny, lepki sznurek oplotło lewą rękę hobbita, a kiedy
chciał się zerwać, stwierdził, że takie same więzy splątały mu już nogi;
próbując wstać przewrócił się więc natychmiast.
Wtedy olbrzymi
pająk, który korzystając z drzemki Bilba oplótł go swoją siecią, wysunął się
zza jego pleców. Bilbo widział tylko oczy napastnika, lecz czuł dotyk
włochatych nóg, gdy pająk pracowicie owijał go całego obrzydliwą nicią. Na
szczęście hobbit ocknął się w porę. Jeszcze chwila, a nie mógłby poruszyć bodaj
jednym palcem, i tak musiał stoczyć ciężką walkę, nim się wyzwolił. Najpierw
zaczął bić wstrętnego potwora rękami, tamten zaś usiłował obezwładnić go
trucizną, jak to robią małe pająki z muchami; Bilbo jednak przypomniał sobie,
że ma u boku mieczyk, i dobył go z pochwy. Pająk odskoczył, a hobbit
błyskawicznie przeciął więzy krępujące mu nogi. Z kolei sam zaatakował. Pająk
najwidoczniej nigdy dotąd nie spotkał stworzenia uzbrojonego w tak groźne
żądło; gdyby nie brak doświadczenia, umykałby z pewnością szybciej. Bilbo
dopadł go, nim zniknął w ciemnościach, i rąbnął mieczem między oczy. Pająk
jakby oszalał: zaczął podrygiwać, kręcić się, konwulsyjnie wywijać nogami, aż
wreszcie hobbit dobił go drugim ciosem i sam wyczerpany padł, tracąc na dłuższy
j czas przytomność.
Kiedy ją
odzyskał, otaczało go zwykłe w puszczy światło dzienne, mętne i szare. Martwy
pająk leżał tuż obok, ostrze zaś mieczyka poznaczone było czarnymi plamami. Ale
świadomość, że zabił olbrzymiego pająka i że zrobił to zupełnie sam, w
ciemnościach, bez pomocy czarodzieja, krasnoludów czy kogokolwiek w świecie -
jakoś dodała panu Bagginsowi otuchy. Nowy duch w niego wstąpił, mimo pustki w
brzuchu poczuł się mężniejszy, bardziej bojowy, gdy otarłszy o trawę ostrze
miecza chował go znów do pochwy.
-
Dam ci imię - rzekł do mieczyka. - Odtąd nazywasz się Żądłem.
To
rzekłszy ruszył na zwiady. Las był ponury i milczący, lecz Bilbo wiedział, że
musi najpierw poszukać kompanów, którzy chyba nie mogli być daleko, jeśli ich
nie wzięły do niewoli elfy (lub jakieś groźniejsze stwory). Hobbit rozumiał, że
krzyczeć byłoby niebezpiecznie, stał więc czas jakiś w rozterce, nie mając
pojęcia, w którą stronę iść, by trafić z powrotem na ścieżkę i odnaleźć
przyjaciół.
- Ach,
czemuż nie słuchaliśmy przestróg Beorna i Gandalfa! - wyrzekał. Wpadliśmy
okropnie! Gdybyż to my, ale to właśnie najgorsze, że jestem tylko ja,
samiuteńki.
Wreszcie
na chybił trafił wybrał kierunek, z którego - jak mu się zdawało słyszał nocą
ostatnie krzyki; na szczęście (Bilbo urodził się pod szczęśliwą gwiazdą) zgadł
mniej więcej trafnie, jak się z dalszego ciągu przekonacie. Raz powziąwszy
decyzję zaczął się skradać przez las bardzo ostrożnie i przemyślnie. Hobbici
umieją poruszać się bardzo cicho, zwłaszcza w lasach - już wam o tym
wspominałem. Bilbo w dodatku wsunął na palec pierścień, zanim się puścił w tę
drogę. Toteż pająki nie słyszały ani też nie widziały, gdy się zbliżał.
Przeszedł
tak chyłkiem spory kawałek lasu, gdy spostrzegł przed sobą zakątek, w którym
mrok zalegał szczególnie gęsty, nawet w tej puszczy niezwykły, jak gdyby noc
zostawiła po sobie czarną, nie zmytą przez świt plamę. Bilbo podkradł się
bliżej i wtedy stwierdził, że plama składa się z sieci pajęczych, rozsnutych
jedna za drugą i splątanych z sobą w gąszcz. Nagle zobaczył wśród tych sieci
pająki, ogromne i szkaradne, zaczajone w gałęziach nad jego głową. Pierścień
pierścieniem, lecz hobbit zadrżał z przerażenia na myśl, że pająki mogłyby go
dostrzec. Ukryty za drzewem obserwował je czas pewien, aż w ciszy i spokoju
lasu dosłyszał, że wstrętne stwory rozmawiają między sobą. Głosy miały
przenikliwe, skrzeczące i syczące, ale Bilbo rozumiał wiele z tego, co mówiły.
A mówiły o krasnoludach!
-
Ciężko było, ale się opłaciło - rzekł jeden pająk. - Skórę mają obrzydliwie
grubą, to prawda, założę się jednak, że w środku są bardzo soczyste.
- Aj, aj,
co to będzie za przysmak, jeśli trochę przedtem powiszą - rzekł drugi. Nie
trzymajcie ich za długo - wtrącił się trzeci. - Już i tak nie są takie tłuste,
jak być powinny. Widać nie odżywiały się ostatnimi czasy dość dobrze.
Ja wam
radzę, zabijmy je od razu - syknął czwarty. - Zabijmy, a potem niech trochę
jeszcze powiszą.
-
Pewnie już nie żyją do tej pory - powiedział pierwszy.
- Gdzie
tam! Przed chwilą widziałem, jak się któryś szamotał. Myślę, że zbudził się
właśnie z miłego snu. Chodźcie, pokażę wam.
To mówiąc
tłusty pająk pomknął po nitce pajęczyny na wysoką gałąź, z której zwisało
rzędem dwanaście jakby kokonów. Kołysały się w mroku i Bilbo dopiero teraz je
zauważył; serce mu zamarło ze zgrozy, kiedy dostrzegł sterczącą z oplotu pajęczyny
tu nogę krasnoluda, ówdzie czubek nosa, brodę albo kaptur.
Pająk
skierował się do najgrubszego kokonu. "To z pewnością ten biedak
Bombur" - pomyślał Bilbo, wpatrując się bystro w wystający nochal. Z
wnętrza pajęczego worka dobył się stłumiony wrzask, koniec stopy wyrwał się z
więzów i wymierzył pająkowi celnego, potężnego kopniaka. A więc dusza kołatała
się jeszcze w Bomburze! Plasnęło tak, jakby ktoś kopnął dziurawą, sflaczałą
piłkę, pająk rozwścieczony zleciał z gałęzi i byłby się rozbił na ziemi, gdyby
w ostatniej chwili nie złapał się własnej nici.
Inne
pająki przyjęły to śmiechem.
- Miałeś
rację - mówiły - nasze przysmaki jeszcze żyją, a nawet wierzgają. - Zaraz z
nimi zrobię porządek - syknął rozgniewany pająk, wspinając się po nitce z
powrotem na gałąź.
Bilbo uznał, że
nadszedł dla niego moment działania. Dostać się na drzewo do wstrętnej bestii
nie mógł, nie miał też łuku ani strzał. Rozglądając się wokół spostrzegł
mnóstwo kamyków leżących tuż, jakby w łożysku wyschłego potoku. Hobbit miał
wprawę w rzucaniu kamieniami. Nie potrzebował szukać długo, by znaleźć zgrabny,
gładki kamyk jajowatego kształtu, w sam raz pasujący mu do ręki. Gdy Bilbo był
mały, nieraz zabawiał się ciskaniem kamieni, tak że króliki, wiewiórki, a nawet
ptaki uciekały mu błyskawicznie z drogi, jeśli zauważyły, że się schyla;
dorósłszy spędzał wiele czasu na takich grach jak palant, piłka i kręgle -
słowem, lubił spokojne zabawy polegające na rzucaniu do celu; Bilbo znał różne
sztuki prócz puszczania kółek z dymu, zadawania i rozwiązywania zagadek i
gotowania, chociaż nie miałem dotąd czasu, aby wam o tym powiedzieć. Teraz
również nie czas na te rzeczy. Bo nim Bilbo uzbierał dość kamieni, pająk dostał
się na gałąź do Bombura i już gotował się go zabić. W tym okamgnieniu Bilbo cisnął
kamieniem. Trafił prosto w głowę. Pająk bezwładnie spadł z drzewa plasnął o
ziemię i legł z podkurczonymi nogami.
Następny
kamień ze świstem przeciął gęstą sieć, porwał nici i paf! - uśmiercił na
miejscu tkwiącego w jej środku pająka. Wtedy w gromadzie pająków wszczęło się
okropne zamieszanie, tak że przez chwilę żaden z nich nie myślał o
krasnoludach, możecie mi wierzyć. Pająki nie widziały Bilba, lecz orientowały
się, z której strony sypią się pociski. Z szybkością błyskawicy zbiegły
wszystkie, kołysząc się na nitkach nad głową hobbita, zarzucając wszędzie wkoło
sieci tak gęsto, że w powietrzu zaroiło się od nich jak od węży.
Ale
Bilbo już zdążył odskoczyć w inne miejsce. Przyszło mu na myśl, że najlepiej
będzie odciągnąć rozwścieczone pająki jak najdalej od krasnoludów; chciał więc
obudzić ich ciekawość, podrażnić je i rozgniewać. Gdy już z pięćdziesiąt bestii
zgromadziło się nad jego poprzednim posterunkiem, cisnął kilka kamieni najpierw
w ten tłum, a potem dalej, celując w pająki, które zatrzymywały się nieco w
tyle za tamtymi. Wreszcie tańcząc wśród drzew zaśpiewał im na złość, żeby
wszystkie pociągnąć ku sobie; liczył przy tym, że krasnoludy usłyszą i poznają
jego głos.
Oto
co śpiewał Bilbo:
Stare pajęczysko
Sieć obrzydłą tka.
Chciałby mnie wypatrzyć -
Przed oczyma mgła.
Obrzydluchu - ktoś jest zacz,
Chociaż ciemno - dobrze patrz,
Kto to tutaj człapie!
Stary łachmaniarzu,
Choćbyś z gniewu pękł,
Nic tu nie wypatrzysz
Pośród skalnych wnęk.
Obrzydluchu - ktoś jest zacz,
Zejdź z gałęzi - dobrze patrz
I tak mnie nie złapiesz!
Niezbyt
dowcipnie, ale pamiętajcie, że musiał tę piosenkę sklecić sam, na poczekaniu, i
to w bardzo niesprzyjającym momencie. W każdym razie odniosła taki skutek,
jakiego sobie Bilbo życzył. Śpiewając rzucał dalej kamieniami i przytupywał.
Wszystkie niemal pająki pogoniły za nim: jedne spuściły się na ziemię, inne
biegały po gałęziach z drzewa na drzewo lub przerzucały nowe pajęcze mosty
przez ciemności lasu. Kierując się słuchem, dopędzały go szybciej,
przewidywał.
Były rozwścieczone. Nie mówiąc już o kamieniach, żaden pająk na świecie nie
lubi, kiedy go ktoś nazwie starym pajęczyskiem, no a za przezwisko obrzydlucha
każdy by się obraził.
Bilbo
przemknął, lecz niektóre pająki rozbiegły się w różne strony po swojej ojczystej
polanie i zaczęły pilnie prząść sieci, zamykając nimi wszystkie wolne przejścia
między drzewami. Wkrótce hobbit miał znaleźć się uwięziony w zagrodzie z grubej
pajęczyny - tego się przynajmniej spodziewały pająki. Bilbo stanął pośród
uwijających się, przędących swe nici stworów, zebrał całą odwagę i zaśpiewał
nową piosenkę:
Wstrętny Gniocie, podła Klucho,
Coś z tą waszą siecią krucho!
Chociaż smaczny ze mnie kąsek -
Szukaj wiatru wśród gałązek!
Tutaj jestem - tu się chowam,
Na nic wasza wstrętna zmowa!
Nie wystarczy bowiem chcieć,
Nie złapiecie mię w swą sieć!
Skończywszy
odwrócił się i zobaczył, że pajęczyna zasnuła już ostatnie przejście między
dwoma wysokimi drzewami, ale na szczęście nie była to prawdziwa gęsta sieć,
tylko długie pasma grubej nici w pośpiechu przerzucone od pnia do pnia. Błysnął
mieczyk, Bilbo na strzępy pociął pajęczyny i śpiewający wydostał się z
zamknięcia.
Pająki
zobaczyły mieczyk, chociaż wątpię, czy wiedziały, co to jest; rzuciły się
wszystkie w pogoń za hobbitem, biegnąc po ziemi, przez gałęzie, przebierając
kosmatymi nogami, trzaskając szczypcami, wytrzeszczając oczy, pieniąc się z
wściekłości. Ścigały go w głąb lasu, aż wreszcie Bilbo zatrzymał się, nie mając
odwagi zapuszczać się dalej. Ciszej niż myszka pomknął z powrotem.
Rozumiał, że
czasu na działanie ma bardzo mało. Pająki wkrótce zrażą się bezskutecznym
pościgiem i wrócą na swoje drzewa, do wiszących bezwładnie krasnoludów. Nim się
to stanie, trzeba uwolnić przyjaciół. Największą trudność przedstawiało dla hobbita
wylezienie na długą gałąź, u której kołysały się kokony, Nie poradziłby sobie z
tym chyba nigdy, gdyby nie to, że na szczęście któryś z pająków zostawił długą
nić spuszczoną z drzewa aż do ziemi; lepiła się hobbitowi do ręki i kaleczyła
skórę, lecz jakoś z jej pomocą wydrapał się na górę po to, by natknąć się od
razu na starego, ociężałego, szkaradnego pająka, który tu wytrwał na straży
więźniów i skracał sobie czas podszczypując to jednego to drugiego, żeby wybrać
najsoczystszego do pożarcia. Łotr zamierzał rozpocząć ucztę nie czekając na
powrót kamratów, lecz pan Baggins zdążył w porę i nim pająk zrozumiał, co się
święci, dźgnięty mieczykiem hobbita stoczył się bez życia z gałęzi.
Bilbo
miał teraz przystąpić do uwalniania krasnoludów. Ale jak to zrobić? Jeśli
przetnie sznur, na którym wisi kłąb pajęczyny, nieszczęsny krasnolud runie z
impetem z bardzo wysoka na ziemię. Pełznąc wzdłuż gałęzi - co wprawiało
biednych wisielców w dziwaczny taniec, tak że kołysali się niby dojrzałe owoce
- Bilbo dosięgnął pierwszego z brzegu kłębka.
"Fili
albo Kili" - pomyślał dostrzegając czubek niebieskiego kaptura.
"Raczej Fili" - stwierdził, bo długi nos wystawał spośród oplotu
pajęczyny. Wychylając się ryzykownie, zdołał przeciąć większość mocnych,
lepkich nici spowijających krasnoluda i wtedy oczywiście Fili po kilku
gwałtownych ruchach wyplątał się niemal cały na wierzch. Muszę wyznać, że Bilbo
wybuchnął śmiechem na widok biedaka, który wymachiwał zdrętwiałymi rękami i
nogami i podrygiwał na nitce pajęczej opasującej go pod pachami - zupełnie jak
pajac na drucie.
Wreszcie
Fili wygramolił się jakoś na gałąź i odtąd starał się w miarę sił pomagać
hobbitowi, jakkolwiek czuł się bardzo marnie: zatruty był jadem pajęczym i
zmęczony spędziwszy kilka godzin nocy i cały dzień w pozycji wiszącej, w
ciasnych powijakach, z których ledwie nos mu wystawał, co go uratowało od
całkowitego uduszenia. Długi czas minął, zanim oczyścił z obrzydliwych pajęczyn
oczy i brwi, a brodę musiał po prostu krótko przystrzyc. We dwóch więc zabrali
się do wyciągania jednego po drugim krasnoludów na gałąź, potem zaś do
uwalniania ich z więzów. Żaden nie był w lepszym stanie niż Fili, a ten i ów
czuł się nawet jeszcze gorzej. Niektórzy prawie wcale nie mogli w pajęczej
sieci oddychać (okazuje się, że długi nos bywa pożyteczny), a niektórzy więcej
ucierpieli od jadu.
Tym
sposobem wyzwolony został Kili, Bifur, Bofur, Dori i Nori. Biedny
Bombur tak był
wyczerpany - jako najtłuściejszy doznał najwięcej uszczypnięć i szturchańców -
że osunął się z gałęzi i spadł jak kamień na ziemię, szczęściem trafiając na
grubą warstwę liści, i tam legł bez siły. Lecz wciąż jeszcze pięciu krasnoludów
dyndało na drzewie, gdy pająki, bardziej niż przedtem rozwścieczone, zaczęły
ściągać z powrotem do swej siedziby.
Bilbo
cofnął się do nasady gałęzi i zagrodził drogę pająkom wspinającym się po pniu.
Ratując Fila zdjął z palca pierścień i dotychczas nie włożył go ponownie, więc
wszystkie pająki syczały i pluły na jego widok:
- Teraz
widzimy cię, wstrętna mała pokrako! Wyssiemy cię, a kości i skórę powiesimy na
drzewie. Uf! On ma żądło, co? Ale i tak dobierzemy się do niego, a wtedy powisi
ze dwa dni głową na dół.
Tymczasem
krasnoludy pracowały nad uwolnieniem ostatnich więźniów, tnąc pajęczyny nożami.
Wkrótce wszyscy byli wolni, jakkolwiek niepewni dalszego losu. Nocą pająki
złowiły ich bez trudu, ale wtedy krasnoludy zostały zaskoczone znienacka i w
ciemnościach. Teraz zanosiło się na straszliwą walkę.
Nagle
Bilbo spostrzegł, że kilka pająków otoczyło starego Bombura leżącego na ziemi i
spętawszy go po raz wtóry, usiłuje porwać z sobą. Bilbo krzyknął i z mieczem
rzucił się na pająki, które miał przed sobą. Cofnęły się w popłochu, a hobbit
zsunął się po pniu do stóp drzewa, w sam środek zgromadzonych wokół Bombura
wrogów. Takiego żądła jak jego mieczyk pająki nie spotkały w swym życiu. Kłuł i
siekł, błyskając tryumfalnie, ilekroć ugodził przeciwnika. Gdy pół tuzina
potworów padło trupem, reszta uciekła zostawiając Bombura hobbitowi.
- Złaźcie
na ziemię, złaźcie! -krzyknął na przyjaciół, wciąż jeszcze siedzących na
gałęzi. - Na co tam czekacie? Żeby was znów spętano?
Widział
bowiem, że pająki czają się gromadnie na sąsiednich drzewach i pełzną po
gałęziach nad głowami krasnoludów.
Jedenastu
krasnoludów naraz znalazło się w okamgnieniu pod drzewem: ten zsunął się po
pniu, inny skoczył, jeszcze inny zleciał. Wszyscy prawie drżeli z osłabienia i
ledwie trzymali się na nogach. Wreszcie jednak byli w gromadzie, licząc z
biednym starym Bomburem - dwunastu; Bombura musieli podpierać z dwóch stron,
zajęli się nim krewniacy, bracia Bifur i Bofur. Bilbo wciąż tańczył Wywijając
żądłem, a setka rozzłoszczonych pająków wytrzeszczała na całą kompanię oczy,
oblegając ją ze wszystkich stron, a także z góry. Położenie Wydawało się
beznadziejne.
Zawrzała bitwa.
Niektóre spośród krasnoludów miały noże, inne kije, a wszystkie - kamienie pod
ręką; Bilbo oczywiście walczył swoim zaczarowanym mieczykiem. Raz i drugi
odparto atak pająków, wiele z nich położono trupem. Lecz nie mogło to trwać
długo. Bilbo gonił już resztkami sił, spośród krasnoludów ledwie czterech
trzymało się mocno na nogach; można było przewidzieć, że wkrótce wszyscy padną
jak zmęczone muchy. Pająki już snuły wokół nich sieci od drzewa do drzewa.
W końcu
Bilbo nie widział innego ratunku jak wtajemniczyć przyjaciół w sekret swojego
pierścienia. Godził się na to bardzo niechętnie, lecz nie było wyboru.
- Za
chwilę zniknę - powiedział. - Postaram się wywabić stąd pająki. Wy trzymajcie
się kupą i umykajcie w przeciwną niż ja stronę, tam w lewo, bo to jest chyba
kierunek, w którym traficie na polanę, gdzie ostatni raz widzieliśmy ognisko
elfów.
Niełatwo
było wytłumaczyć plan krasnoludom: w głowach im jeszcze szumiało, a w dodatku
zgiełk panował okropny, szczękały kije, stukały miotane kamienie. Wreszcie
Bilbo widząc, że nie sposób dłużej zwlekać, bo krąg pająków z każdą sekundą się
zacieśnia, wsunął nagle pierścień na palec i ku zdumieniu przyjaciół - zniknął
im z oczu.
Po
chwili spośród drzew, gdzieś od prawej strony, huknął głos: "Obrzydluchu!
Łachmaniarzu!" To rozzłościło pająki okropnie. Zatrzymały się, wiele z
nich pobiegło w las, kierując się głosem Bilba. Ten krzyk budził w nich taką
wściekłość, że traciły po prostu głowy. Wówczas Balin, który lepiej od innych
pojął zamysły hobbita, poprowadził całą kompanię do natarcia. Krasnoludy, zbite
w ciasną gromadę, sypnęły gradem kamieni na przeciwnika i spychając pająki w
lewo, przedarły się przez zasieki pajęczyn na zewnątrz. Daleko za nimi okrzyki
i śpiew nagle umilkły.
Z rozpaczliwą
nadzieją w sercu, że jednak Bilbo nie dał się złapać, krasnoludy parły naprzód.
Niestety, nie dość szybko. Były chore i zmęczone, ledwie się wlokły, ledwie
kuśtykały, a tymczasem sporo pająków następowało im jeszcze na pięty. Coraz to
uciekinierzy musieli odwracać się i stawiać czoło potworom, które ich
dopędzały. Kilka pająków już zdążyło wleźć na drzewa nad krasnoludami i
zarzucało na nich swoje długie, lepkie nici.
Sytuacja
znów stała się groźna, lecz niespodzianie wrócił Bilbo i zaatakował zaskoczone
pająki znienacka od skrzydła.
-
Marsz naprzód! Naprzód! - krzyczał. - Ja ich tu zabawię Żądełkiem. Nie
obiecywał na wiatr! Nacierał, odskakiwał wstecz, siekł pajęcze zapory,
rąbał kosmate
nogi, dźgał w tłuste brzuchy, jeśli który pająk ośmielił się do niego
przybliżyć. Pająki szalały z wściekłości, pluły, pieniły się, syczały
najokropniejsze przekleństwa. Ale bały się Żądełka jak śmierci. Nie ważyły się
podchodzić zbyt blisko, odkąd ten mieczyk zjawił się znowu. Złościły się,
miotały klątwy, a tymczasem zdobycz choć z wolna, lecz wytrwale wymykała się im
z łap. Straszne to były chwile, a krasnoludom wydawały się długie jak godziny.
Wreszcie, w momencie gdy Bilbo zrozumiał, że znużonym ramieniem nie udźwignie
już w górę miecza, pająki nagle dały za wygraną, zaniechały dalszej pogoni i
wróciły z niczym do swojej mrocznej siedziby.
Krasnoludy
zorientowały się, że dotarły na skraj polany, gdzie elfy rozpalały ogniska; czy
na to samo miejsce, na którym tej nocy widziały ucztę-trudno było rozstrzygnąć.
Ale na pewno dobry czar panuje nad takim zakątkiem lasu, a pająki go nie
znoszą. W każdym zaś razie dochodziło tu zielonawe światło, gałęzie nie
tworzyły złowrogiego gąszczu i krasnoludy mogły nareszcie odpocząć i zaczerpnąć
tchu.
Leżały
czas jakiś sapiąc i dysząc, potem zaczęły Bilba zasypywać pytaniami. Musiał
dokładnie wyjaśnić, jakim cudem potrafi znikać wszystkim z oczu, a historia o
znalezieniu pierścienia tak ich zainteresowała, że na chwilę zapomniały o
własnych tarapatach. Szczególnie Balin kazał sobie wciąż na nowo opowiadać o
Gollumie, zagadkach i całej tej przygodzie, w której oczywiście pierścień
odgrywał najważniejszą rolę. Ale kiedy zmierzchło, powstały nowe, inne zupełnie
pytania: gdzie jesteśmy? Gdzie jest nasza ścieżka? Skąd wziąć coś do jedzenia?
Co począć dalej? Te pytania powtarzali bez końca i zdawało się, że od małego
hobbita spodziewają się usłyszeć na nie odpowiedzi. Widać z tego jasno, że
gruntownie zmienił się sąd krasnoludów o panu Bagginsie i że kompania nabrała
dla niego wiele szacunku (jak to Gandalf przepowiedział). Nie narzekały, byle
narzekać, lecz naprawdę oczekiwały, że Bilbo obmyśli jakiś wspaniały sposób
ratunku. Dobrze teraz rozumiały, że zginęłyby, gdyby nie pomoc hobbita, i
dziękowały mu wielokrotnie. Ten i ów nawet wstał i kłaniał mu się w pas,
chociaż potem padał wyczerpany na ziemię i długą chwilę zbierać musiał siły,
żeby się podnieść. Odkrycie tajemnicy, dzięki której mógł stawać się
niewidzialnym, wcale nie umniejszyło ich szacunku dla Bilba. Hobbit miał nie
mniej rozumu niż szczęścia, a na dodatek jeszcze czarodziejski pierścień - trzy
bardzo cenne skarby. Doprawdy, tak go obsypali pochwałami, iż Bilbo zaczął
wierzyć, ~ mimo wszystko tkwi w nim żyłka zuchwałego poszukiwacza przygód;
więcej Jednak czułby w sobie męstwa, gdyby było co na ząb położyć. Ale nie było
nic a nic. Żaden też z wędrowców nie miał siły, by wybrać się na poszukiwanie
żywności i zagubionej ścieżki. Zagubiona ścieżka! Myśl o niej uporczywie nękała
skołataną głowę Bilba. Siedział wpatrzony przed siebie, ale widział tylko nie
kończący się las. Wkrótce wszyscy pomilkli. Z wyjątkiem Balim. Balin bowiem
przez długi czas, gdy inni zaniechali rozmów i przymknęli oczy, powtarzał pod
nosem, mrucząc i chichocząc:
-
Gollum! A niechże go! Więc takim sposobem przemknął wtedy koło mnie, ha! Teraz
rozumiem! A powiadał, że po prostu czołgał się cichcem! Guziki w drzwiach
zostawił. Dobry sobie ten Bilbo, Bilbo, bo, bo... - I Balin kiwnął się
usypiając, a wtedy cisza zaległa na długo.
Nagle
Dwalin otworzył jedno oko i rozejrzał się po kompanii. - Gdzie jest Thorin? -
spytał.
Jakby
ich piorun trzasnął! Oczywiście, było ich razem trzynastu, dwunastu krasnoludów
i jeden hobbit. Gdzie się podział Thorin? Jaki zły los mógł go spotkać, jaki
czar, jakie dzikie bestie go porwały? Skulone na ziemi, zabłąkane krasnoludy
drżały ze zgrozy. Tymczasem wieczór zmienił się w czarną noc, znużeni wędrowcy
posnęli i śniły im się okropne sny.
Musimy
ich na razie zostawić tak, śpiących w lesie, zbyt wyczerpanych i chorych, by pełnić
kolejno wartę przy obozie.
Thorina
wzięto do niewoli znacznie wcześniej niż resztę kompanii. Pamiętacie, jak Bilbo
wkroczywszy w krąg świateł padł niby kłoda i usnął na miejscu? Następnym razem
Thorin wysunął się naprzód i w momencie gdy światła pogasły, zapadł w kamienny
sen. Nie słyszał nic, ani nawoływań zabłąkanych w ciemnościach przyjaciół, ani
ich krzyków, gdy zostali zaatakowani i obezwładnieni przez pająki, ani zgiełku
bitwy stoczonej następnego dnia. Wreszcie nadeszły leśne elfy, związały Thorina
i zabrały z sobą.
Bo owe
istoty ucztujące w lesie były to oczywiście leśne elfy. Nie są one złe, ale
mają tę wadę, że nie ufają nieznajomym. Chociaż rozporządzają potężną magią,
zawsze są i były nawet w tamtych czasach bardzo ostrożne. Różnią się wyraźnie
od elfów z zachodu, zwanych wysokimi, są od nich groźniejsze i mniej mądre.
Większość (podobnie jak ich krewniacy rozproszeni wśród wzgórz i po górach)
pochodzi bowiem od starożytnych plemion, które nigdy nie przebywały na
zachodzie i nie znały wróżek. Natomiast elfy "lekkie", elfy podziemne
(czyli gnomy) oraz elfy morskie, zanim ściągnęły z powrotem w Szeroki Świat,
żyły w tamtych krainach przez długie wieki, ucząc się czarów, zdobywając
mądrość i wiedzę, opanowując magię, ćwicząc się w sztuce wyrabiania pięknych i
cudownych przedmiotów. Na Szerokim Świecie elfy leśne przesiadywały w półmroku
przed wzejściem słońca i księżyca, potem zaś wędrowały po lasach rosnących w
tej stronie, gdzie słońce wschodzi. Najbardziej lubią skraj puszczy, stąd
bowiem mogą niekiedy wymykać się na łowy lub robić wycieczki na otwarte tereny
przy świetle księżyca i gwiazd; odkąd zjawili się ludzie, elfy stopniowo
Wycofywały się coraz głębiej w mroki. Zawsze jednak były i nadal są elfami, to
znaczy dobrymi istotami.
W
ogromnej grocie, o kilka mil od skraju Mrocznej Puszczy, na jej wschodnich
brzegach, mieszkał podówczas najpotężniejszy król leśnych elfów. Pod kamiennymi
drzwiami jego siedziby szumiała rzeka, która spod wzgórz leśnych płynęła przez
puszczę dalej, na moczary rozciągające się u stóp zalesionej wyżyny. Olbrzymia
grota rozgałęziała się na niezliczone mniejsze i miała wyjścia na wszystkie
strony, a sięgała pod ziemię daleko i dzieliła się na mnóstwo korytarzy oraz
wielkich sal; była jednak jaśniejsza i suchsza niż lochy goblinów, mniej też od
nich głęboka i nie tak niebezpieczna. Zresztą poddani króla elfów przebywali
najczęściej w lesie, tam polowali i tam budowali sobie domy lub szałasy z
gałęzi. Spośród innych drzew szczególnie upodobali sobie brzozy. Grota służyła jako
pałac królewski, obronny skarbiec i twierdza elfów w razie walki z
nieprzyjaciółmi.
Służyła
również jako więzienie. Tam więc elfy zawlokły Thorina, obchodząc się z jeńcem
dość szorstko, ponieważ na ogół niezbyt lubią krasnoludów, a poza tym
podejrzewały w nim wroga. Dawnymi czasy toczyły wojny z niektórymi rodami
krasnoludów, oskarżając je o kradzież swoich skarbów. Sprawiedliwość każe mi
wyjaśnić, że krasnoludy zupełnie inaczej przedstawiały tę sprawę; twierdziły,
że odebrały jedynie to, co im się należało, bo król elfów zawarł z nimi umowę
na obróbkę złota i srebra, a kiedy robotę wykonano, odmówił zapłaty. Król elfów
miał tę słabość, że kochał się w skarbach, szczególnie w srebrze i białych
drogich kamieniach; a choć miał wielkie bogactwa, pragnął je pomnożyć, bo wciąż
jeszcze nie dorównywał innym starodawnym władcom elfów. Lud jego nie trudził
się w kopalniach, nie kuł kruszców, nie wyrabiał klejnotów, nie zajmował się
też wiele ani handlem, ani uprawą ziemi. Wszystko to wie doskonale każdy
krasnolud, wiedział także i Thorin, choć jego ród nie miał nic wspólnego z
dawną zwadą, o której wspomniałem. Toteż bardzo go oburzyło złe traktowanie,
takiego doznał od elfów, kiedy uwolniony od czarów odzyskał przytomność.
Postanowił sobie, że nie powie ani słowa o złocie i klejnotach, choćby go nie
wiem lak za język ciągnięto. Gdy postawiono Thorina przed obliczem króla, ten
spojrzał na jeńca surowo i zaczął go brać na spytki. Ale Thorin odpowiadał
tylko, że umiera z głodu.
-
Dlaczego ty i twoi przyjaciele po trzykroć usiłowaliście napaść na moich
ucztujących poddanych? - spytał król.
- Nie
napadaliśmy na nich - odparł Thorin - przyszliśmy prosić o jedzenie, bo
umieraliśmy z głodu.
- Gdzie
są teraz twoi kompani i co robią?
- Nie
wiem, ale obawiam się, że umierają gdzieś w lesie z głodu. - Coście robili w
lesie?
-
Szukaliśmy jadła i napoju, bo umieraliśmy z głodu.
- Ale po
co przyszliście do lasu? - z gniewem spytał król. Thorin zaciął zęby i nie
powiedział więcej ani słowa.
- Niech
i tak będzie! - rzekł król. - Zabierzcie go i zamknijcie na cztery spusty.
Poczekamy, aż się namyśli wyznać prawdę, choćby to miało trwać sto lat. Elfy
spętały Thorina, zaprowadziły do jednej z najgłębszych jaskiń, zamkniętej
drzwiami z grubych desek, i tam pozostawiły w samotności. Dały mu jednak jeść i
pić do syta, jeśli nie do smaku. Leśne elfy to bądź co bądź nie gobliny,
obchodzą się zazwyczaj przyzwoicie nawet z najgorszymi wrogami, gdy mają ich w
swym ręku. Spośród wszystkich żywych stworzeń tylko dla olbrzymich pająków nie mają
litości.
Leżał
więc biedny Thorin w lochu króla elfów. A gdy się nacieszył chlebem, mięsem i
wodą, zaczął się dręczyć myślą o swoich nieszczęsnych kompanach, nie wiedząc,
co się z nimi stało. Wkrótce miał o nich usłyszeć, ale to już należy do
następnego rozdziału i stanowi początek nowej przygody, w której raz jeszcze
hobbit okaże się nader pożyteczny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz