Rozdział 4
Górą i dołem
Wiele
ścieżek prowadziło w góry i wiele przełęczy otwierało przez nie przejście, lecz
większość tych dróg była tylko zwodniczą pułapką i nie prowadziła nigdzie albo
też prowadziła do katastrofy; na wszystkich też niemal ścieżkach czyhały złe
moce i okropne niebezpieczeństwa. Krasnoludy jednak wraz z naszym hobbitem,
wspomagane mądrymi radami Elronda oraz wiedzą i pamięcią Gandalfa, obrały
właściwą drogę do właściwej przełęczy.
Wydostali się z doliny i pozostawili o wiele mil za sobą Ostatni Przyjazny Dom, lecz przez długie jeszcze dni pięli się wciąż w górę, coraz wyżej i wyżej. Ścieżka była trudna i niebezpieczna, droga kręta, odludna i daleka. Spoglądali teraz z wysoka na rozpostartą u ich stóp i bardzo już odległą krainę, którą opuścili. Bilbo wiedział, że tam, daleko, daleko na zachodzie, gdzie wszystko wydawało się błękitne i przymglone, leży jego ojczyzna, kraj rzeczy bezpiecznych i wygodnych, i że tam została jego własna norka. Dreszcz go przejął. W górach chłód kąsał i wiatr przenikliwy dął wśród skał. Od czasu do czasu wielkie odłamki skalne, skruszone przez południowe słońce przygrzewające śniegi, toczyły się po zboczach i albo przelatywały między krasnoludami, omijając ich z dala (na szczęście), albo tuż nad ich głowami (ku ich przerażeniu). Noce spędzali niewygodnie, zziębnięci, nie ośmielając się śpiewać ani nawet głośno rozmawiać, bo każdy głos rozbrzmiewał niesamowitym echem, jak gdyby cisza nie znosiła żadnych zakłóceń prócz szumu potoku, wycia wiatru i łoskotu kamieni.
Wydostali się z doliny i pozostawili o wiele mil za sobą Ostatni Przyjazny Dom, lecz przez długie jeszcze dni pięli się wciąż w górę, coraz wyżej i wyżej. Ścieżka była trudna i niebezpieczna, droga kręta, odludna i daleka. Spoglądali teraz z wysoka na rozpostartą u ich stóp i bardzo już odległą krainę, którą opuścili. Bilbo wiedział, że tam, daleko, daleko na zachodzie, gdzie wszystko wydawało się błękitne i przymglone, leży jego ojczyzna, kraj rzeczy bezpiecznych i wygodnych, i że tam została jego własna norka. Dreszcz go przejął. W górach chłód kąsał i wiatr przenikliwy dął wśród skał. Od czasu do czasu wielkie odłamki skalne, skruszone przez południowe słońce przygrzewające śniegi, toczyły się po zboczach i albo przelatywały między krasnoludami, omijając ich z dala (na szczęście), albo tuż nad ich głowami (ku ich przerażeniu). Noce spędzali niewygodnie, zziębnięci, nie ośmielając się śpiewać ani nawet głośno rozmawiać, bo każdy głos rozbrzmiewał niesamowitym echem, jak gdyby cisza nie znosiła żadnych zakłóceń prócz szumu potoku, wycia wiatru i łoskotu kamieni.
"Tam,
na nizinie - myślał Bilbo - trwa lato, sianokosy i wycieczki na zieloną trawę.
A jak tak dalej pójdzie, to nim zejdziemy na drugą stronę, pewnie już będzie i
po żniwach, i po zbiorze jagód".
Inni
snuli teraz podobne smutne myśli, chociaż, żegnając się z Elrondem w blasku
nadziei letniego ranka, tak wesoło mówili o przeprawie przez góry i o szybkim
pochodzie przez kraj za górami. Roili sobie, że może staną pod tajemnymi
wrotami Samotnej Góry o pierwszym księżycu jesieni. "Może to właśnie
będzie ów dzień Durina" - powiadali. Tylko Gandalf wtedy kręcił głową i
milczał. Krasnoludy od wielu lat nie chodziły tymi drogami, ale Gandalf miał je
świeżo w pamięci, wiedział, jak rozpleniło się wszelkie zło i groza na
pustkowiu, odkąd smoki wygnały stąd ludzi, a gobliny rozpanoszyły się pod
ziemią po obrabowaniu kopalni Morii. Nawet najlepsze plany mądrych
czarodziejów, jak Gandalf, i życzliwych przyjaciół, jak Elrond, zawodzą
niekiedy, gdy odważysz się na niebezpieczną przygodę na rubieżach Pustkowia.
Gandalf był zbyt mądrym czarodziejem, aby tego nie wiedzieć.
Wiedział,
że mogą się zdarzyć nieprzewidziane rzeczy, nie śmiał spodziewać się, by w tej
przeprawie, wśród ogromnych, wyniosłych gór, gdzie szczyty sterczą w niebo
samotnie, a w dolinach nie rządzi żaden król, udało się uniknąć straszliwych
przygód. I rzeczywiście nie udało się! Wszystko szło pomyślnie, póki pewnego
dnia nie spotkali burzy, a nawet gorzej: wojny dwóch burz. Wiecie oczywiście,
jaka straszna bywa potężna burza na nizinach i w dolinach rzecznych,
szczególnie gdy dwie wielkie chmury burzowe zetkną się z sobą i zetrą w walce.
Ale stokroć jeszcze straszniej biją pioruny i lśnią błyskawice nocą w górach,
gdy burza ze wschodu spotka burzę z zachodu i stacza z nią bitwę. Błyskawice
rozszczepiają się na szczytach, skały drżą, okropne grzmoty rozdzierają
powie-trze i przetaczają się, dudniąc echem w grotach i zapadlinach; ciemność
pełna jest ogłuszającego łoskotu i oślepiających błysków.
Bilbo
w życiu czegoś podobnego nie widział ani sobie nie wyobrażał. Znaleźli się na
ciasnej półce skalnej, z której po jednej stronie ściana opadała przeraźliwie
stromo w czarną przepaść. Schronili się na noc pod nawis skalny, a Bilbo.
zawinięty w koc, dygotał od stóp do głów. Ilekroć wystawiał spod koca głowę,
widział w świetle błyskawic po drugiej stronie przepaści kamiennych olbrzymów,
którzy wyszli z kryjówek i zabawiali się ciskaniem głazów to w siebie nawzajem,
to w ciemność przepaścistej doliny, gdzie padały z łoskotem między drzewa
rosnące na jej dnie, rozpryskując drzazgi. Potem zerwał się wiatr i lunął
deszcz, a wiatr, smagając ulewę, bryzgał kroplami wody i gradem na wszystkie
strony, tak że nawis skalny nie mógł już wcale wędrowców ochronić. Wkrótce też
wszyscy przemokli do nitki, a kuce pospuszczały głowy, wtuliły ogony między
nogi i zaczęły rżeć z przerażenia. Dziki śmiech i wrzask olbrzymów rozlegał się
dokoła po górach.
-
To na nic! - rzekł Thorin. - Jeśli nas wicher nie zmiecie, deszcz nie zatopi
albo piorun nie ustrzeli, olbrzymy gotowe zabawić się nami w piłkę nożną i
kopniakiem posłać do nieba.
-
Ano, jeśli znasz lepsze miejsce, zaprowadź nas - powiedział na to Gandalf,
bardzo markotny i również wcale nierad z sąsiedztwa olbrzymów.
W
końcu postanowiono, że Fili i Kili rozejrzą się za lepszym schronieniem. Obaj
mieli wzrok bystry, a jako młodsi o dobre pięćdziesiąt lat od innych
krasnoludów, zwykle pełnili tego rodzaju służbę (skoro powszechnie było
wiadome, że z Bilba nie doczekano by się żadnej w tych razach pociechy). Jeśli
się chce coś znaleźć, trzeba po prostu szukać - tak przynajmniej pouczył Thorin
swoich młodych podwładnych. Rzeczywiście, kto szuka, ten najczęściej coś
znajduje, niestety czasem zgoła nie to, czego mu potrzeba. Tak się właśnie w
tym przypadku stało. Fili i Kili wkrótce przypełzli z powrotem, czepiając się
skał w obronie przed wiatrem.
-
Znaleźliśmy suchą jaskinię - oznajmili - tuż za najbliższym załomem skał;
zmieszczą się w niej również kuce.
-
Czy zbadaliście ją dokładnie? - spytał czarodziej, świadomy, że groty w górach
rzadko bywają nie zamieszkane.
-
Ależ tak, tak! - zapewnili Fili i Kili, chociaż wszyscy wiedzieli, że dwom
zwiadowcom nie starczyło czasu na dokładne badanie, bo zbyt pośpiesznie
wrócili. - Nie jest bardzo wielka i nie sięga daleko w głąb.
Na
tym bowiem, jak wiadomo, polega największe niebezpieczeństwo grot: często nie
sposób rozpoznać, jak daleko sięgają w głąb, dokąd prowadzą lochy i co czyha na
ich dnie. Ale wieści przyniesione przez zwiadowców wydawały się na razie
pomyślne. Zaczęli się wszyscy zbierać do przeprowadzki. Wiatr wciąż dął,
grzmoty huczały, niemało mieli więc kłopotu, nim przeszli sami i przeprowadzili
kuce do jaskini. Szczęściem była niedaleko, wkrótce też stanęli pod sporą
skałką zagradzającą ścieżkę. Za tą skałką krył się w ścianie góry niski,
sklepiony otwór, w sam raz wystarczająco duży, by wprowadzić kuce, ale
pojedynczo i bez juków ani siodeł. Mijając tę bramę odetchnęli, że wichura
została za nią i już nimi nie szarpie i że są bezpieczni od napaści olbrzymów i
kamiennych lawin. Czarodziej jednak nie chciał nic ryzykować. Zaświecił swoją
różdżkę - pewnie pamiętacie, że już raz zrobił to przedtem w jadalni hobbita;
jakże odległy wydawał się teraz tamten dzień! - i przy jej świetle obejrzał
jaskinię od brzegu do brzegu.
Była
dość obszerna, nie wyglądała wszakże ani na zbyt wielką, ani na tajemniczą. Dno
miała suche, w załomach ścian przytulne zakątki. W jednym końcu pomieściły się
wszystkie kuce; rade z odmiany, zanurzyły pyski w workach z paszą, a mokra
sierść parowała im na grzbietach. Oin i Gloin mieli ochotę rozpalić u wejścia
ognisko, żeby wysuszyć odzież, ale Gandalf nie chciał o tym słyszeć.
Rozpostarli więc tylko przemoknięte ubrania na ziemi i przebrali się w suche,
wyciągnięte z tłumoków; zawinęli się w koce, dobyli fajek i zaczęli puszczać
kółka z dymu, a Gandalf, żeby zabawić kompanię, barwił swoje kółka na różne
kolory i kazał im tańczyć pod sklepieniem. Rozgadali się wszyscy i zapominając
o burzy opowiadali, co który zrobi ze swoją częścią skarbu (jeśli go odzyskają,
co w tej chwili wcale już nie wydawało im się nieprawdopodobne). Wreszcie
posnęli jeden po drugim. Ale tego wieczora ostatni raz widzieli swoje
wierzchowce, pakunki, bagaże, narzędzia i wszelkie manatki, które dotychczas
nieśli ze sobą.
Tej
nocy okazało się, jak dobrze zrobili przyjmując mimo wszystko małego Bilba do
kompanii. Hobbit bowiem, nie wiedzieć czemu, długo nie mógł zasnąć, a gdy
wreszcie zasnął, męczyły go okropne sny. Śniło mu się, że w głębi groty otwiera
się w ścianie szczelina i rośnie, i rozszerza się z każdą sekundą. Bilbo,
bardzo przerażony, ani krzyknąć, ani poruszyć się nie mógł, leżał tylko i
patrzał. I dalej śnił, że dno groty zapada się, a on się osuwa, leci, leci w
dół, w niewiadomą przepaść.
Wzdrygnął
się z przerażenia, ocknął i przekonał, że połowa snu była jawą. Rzeczywiście w
głębi groty ściana się rozstąpiła, otwierając dość szerokie przejście. Bilbo
zdążył jeszcze zobaczyć ogon ostatniego kucyka, który znikał w czeluści.
Rozumie się, że wrzasnął z całych sił, tak przeraźliwie, jak to tylko hobbici
potrafią, a trzeba wiedzieć, że głos mają jak na swój mały wzrost nie do wiary
potężny.
I
nim byś zdążył wymówić: góry - mury - hop! - wyskoczyły gobliny, ogromne,
grube, szpetne gobliny, tłum goblinów. Sześciu przypadło na każdego krasnoluda,
a Bilbem zajęło się aż dwóch. W mig wszystkich pochwyciły i zanim byś krzyknął:
rety do mety! - wywlokły przez szczelinę całe towarzystwo z wyjątkiem Gandalfa.
Tyle przynajmniej pomógł wrzask Bilba. Czarodziej zbudził się w okamgnieniu i
kiedy gobliny przyskoczyły, by go porwać, nagle błysk okropny jak od pioruna
rozjaśnił jaskinię, zapach prochu wypełnił wnętrze, a kilku goblinów padło
trupem.
Szczelina
zamknęła się z trzaskiem, ale Bilbo i wszystkie krasnoludy już były po tamtej
stronie ściany! Gdzie się podział Gandalf? Nikt tego nie wiedział, ani
przyjaciele, ani napastnicy, gobliny zresztą wolały nie czekać, aż się
czarodziej znajdzie. Chwyciły Bilba, chwyciły trzynastu krasnoludów i powlokły
więźniów w dół. Ciemności tu zalegały tak gęste, że tylko gobliny, przywykłe do
życia we wnętrzu gór, mogły coś rozeznać. Korytarze krzyżowały się, plątały,
wiły we wszystkich kierunkach, ale gobliny znały te przejścia nie gorzej, niż
ty znasz drogę do najbliższej skrzynki pocztowej. Tylko że ich droga spadała w
dół, w dół, a duszno było tu okropnie. Gobliny zachowywały się brutalnie,
szczypały jeńców bez miłosierdzia, gdakały przy tym i rechotały wstrętnymi,
kamiennymi głosami. Tak nieszczęśliwy jak w tym momencie Bilbo nie czuł się
nawet wówczas, kiedy troll trzymał go za pięty, głową do dołu. I znowu
zatęsknił boleśnie do swojej ślicznej własnej norki. Ale nieraz miał jeszcze do
niej tęsknić.
Nagle
błysnęło przed nimi czerwone światełko. Gobliny zaczęły śpiewać czy raczej
skrzeczeć, tupiąc płaskimi stopami po kamieniach do taktu i do taktu też
poszturchując więźniów.
Ciap!
Klap! Mrucz, sap!
Pcha
cię sto łap
W
dół, w dół, w nasz gród,
W
głąb, na sam spód --
Jazda,
mój chłopcze!
Ach!
Cóż za łup!
Młot
w łeb aż chrup!
Trzask,
prask, w pył, w proch,
W
dół, w głąb, w spód, w loch-
-Hopla-hop,
chłopcze!
Szach,
mach. Tnie bicz,
Męcz,
jęcz, tnij, ćwicz!
Z
grot grzmi sto ech
-Nasz
wrzask, nasz śmiech
-Hej
ho, w krąg, w krąg,
I z
rąk do rąk -
W
kółeczko, chłopcze!
Brzmiało
to doprawdy przerażająco. Ściany odbijały echem: "Ciap, klap", a
potem "Trzask, prask!" i okropny śmiech goblinów, "Hopla-hop,
chłopcze!" Sens pieśni nietrudno było zrozumieć, bo gobliny wyciągnęły
bicze i smagały więźniów, wrzeszcząc do wtóru: "Tnij, ćwicz!" i
pędząc ich przed sobą tak, że mało nóg nie pogubili. Niejeden też krasnolud w
głos lamentował i beczał jak nieboskie stworzenie, kiedy wreszcie wpadli do
ogromnej pieczary.
Pośrodku
paliło się tu wielkie, czerwone ognisko, wzdłuż ścian płonęły pochodnie, a
goblinów zgromadziło się bez liku. Śmiały się, przytupywały, klaskały w ręce,
gdy krasnoludy i biedny hobbit, który znalazł się na samym końcu pochodu,
najbardziej wystawiony na baty, wbiegły gnane przez poganiaczy strzelających za
nimi z biczów. Kuce już stały stłoczone w kącie, a worki i pakunki były
pootwierane; gobliny przetrząsały rzeczy, obwąchiwały, obmacywały wszystko i
kłóciły się o łup.
Obawiam
się, że po raz ostatni wówczas krasnoludy oglądały swoje dzielne, małe kuce, a
między nimi ślicznego, krzepkiego siwka, którego Elrond pożyczył Gandalfowi,
ponieważ jego wierzchowiec nie nadawał się na górskie ścieżki. Gobliny bowiem
jadają konie, kuce i osły (jedzą zresztą także o wiele gorsze rzeczy) i stale
są głodne.
Na
razie jednak więźniowie martwili się wyłącznie o własną skórę. Gobliny skuły im
ręce za plecami i wszystkich połączyły wspólnym łańcuchem, po czym zawlokły w
drugi kąt pieczary. Mały Bilbo znalazł się na samym końcu.
W
ciemnym kącie, na wielkim płaskim kamieniu siedział olbrzymi goblin z potężną
głową, otoczony przez żołnierzy zbrojnych w topory i krzywe szable, ulubiony
oręż goblinów. Otóż gobliny są okrutne, przewrotne i złe do gruntu. Nie
wyrabiają pięknych przedmiotów, ale na innej robocie znają się dość dobrze.
Umieją, jeśli im się chce, budować tunele i szyby kopalni nie gorzej niż
krasnoludy, chociaż z natury są niedbałe i brudne.
Szczególnie
udają im się młoty, siekiery, miecze, sztylety, kilofy, kleszcze, a także
wszelkie narzędzia tortur; umieją robić je sami, ale jeszcze chętniej zmuszają
do pracy pod swoim kierunkiem więźniów i jeńców, trzymając ich pod ziemią, póki
nieszczęśnicy nie wymrą z braku powietrza i światła. Niewykluczone, że to
właśnie gobliny były wynalazcami pewnych maszyn, które z czasem stały się
utrapieniem świata, a przede wszystkim przemyślnych urządzeń do zabijania
mnóstwa istot za jednym zamachem; gobliny bowiem lubią koła i mechanizmy, a
nade wszystko gwałtowne wybuchy; lubią też wyręczać się w robocie, o ile się
da, cudzymi rękami. W owych jednak czasach i w dzikim kraju nie doszły jeszcze
do tak wielkich (jak to się nazywa) osiągnięć. Nie żywiły do krasnoludów
szczególnej nienawiści, a nienawidziły ich tylko tak jak wszystkiego i
wszystkich, a zwłaszcza istot lubiących porządek i szczęśliwych; zdarzało się w
niektórych okolicach, że przewrotne plemiona krasnoludów zawierały nawet sojusz
z goblinami. Do Thorina wszakże i jego plemienia gobliny pałały wielką złością
z powodu wojny, o której wam wspomniałem, lecz której dzieje nie należą do tej
historii. W każdym zaś razie goblinom jest obojętne, kogo przychwycą, byle
udało się to zrobić szybko i cicho i byle więźniowie nie mogli się bronić.
-
Co to za łachmytki? - spytał Wielki Goblin.
-
Krasnoludy i jedno takie coś! - odpowiedział któryś z poganiaczy ciągnąc na
łańcuchu Bilba tak, że hobbit padł na kolana. - Znaleźliśmy ich obozujących w
naszym Frontowym Przedsionku.
-
Co to ma znaczyć? - zwrócił się Wielki Goblin do Thorina. - Na pewno nic
dobrego! Szpiegujecie wewnętrzne sprawy mojego narodu, jak widzę! Nie
zdziwiłbym się, gdybyście się okazali bandą złodziei. Kto wie, możeście nawet
mordercy i przyjaciele elfów? Chodź no tu bliżej. Co masz do powiedzenia?
-
Jestem Thorin, krasnolud, do usług - odparł Thorin, po prostu przez grzeczność.
- Ani nam w głowie nie postały te rzeczy, o które nas podejrzewasz i które
sobie wyobrażasz. Schroniliśmy się przed burzą w jaskini, bo nam się wydała
dogodna i przez nikogo nie zajęta. Nic nie może być bardziej obce naszym
zamiarom niż naprzykrzanie się goblinom w jakikolwiek sposób.
Thorin
mówił prawdę.
-
Hm! - rzekł Wielki Goblin. - Tak twierdzisz. A czy wolno zapytać, czemu w ogóle
kręcicie się po górach, skąd przyszliście i dokąd idziecie? Chciałbym wiedzieć
o was dokładnie wszystko. Zresztą nic wam już nie pomoże, Thorinie Dębowa
Tarczo, za dużo wiem o twoim plemieniu. Mów prawdę, bo jak nie, to spotkają cię
dodatkowe nieprzyjemności.
-
Jesteśmy w podróży, wybraliśmy się w odwiedziny do krewnych, siostrzeńców i
siostrzenic, a także ciotecznych i przeciotecznych braci oraz pociotków i w
ogóle potomstwa naszego dziadka, które zamieszkuje po wschodniej stronie tych
nadzwyczaj gościnnych gór - rzekł Thorin, nie bardzo zrazu wiedząc, co
właściwie powinien odpowiedzieć, skoro prawdy, rzecz jasna, wyznać nie mógł.
-
To kłamca, najpotężniejszy nasz panie! - odezwał się jeden z poganiaczy. -Kiedy
tam, w jaskini, zapraszaliśmy grzecznie te stwory w gościnę, nagle piorun
poraził kilku naszych żołnierzy i padli martwi na miejscu. A poza tym niech on
wytłumaczy się z tego! - I pokazał miecz, który Thorin nosił u pasa, miecz
zabrany z kryjówki trollów.
Wielki
Goblin spojrzał i z wściekłości ryknął straszliwie, a wszyscy żołnierze zaczęli
zgrzytać zębami, szczękać tarczami i tupać nogami. Poznali na pierwszy rzut oka
ten miecz, od którego zginęły setki goblinów w owych czasach, gdy szlachetne
elfy z Gondolina ścigały je pośród wzgórz lub odpierały w bitwach pod murami
swoich miast. Elfy zwały go Orkristem, Pogromcą Goblinów, ale gobliny Po prostu
nazywały go Siekaczem. Nienawidziły tego miecza, a jeszcze bardziej
nienawidziły każdego, kto ten miecz u boku nosił.
-
Mordercy! Przyjaciele elfów! - wrzasnął Wielki Goblin. - Rąbać ich! Bić!
Gryźć!
Miażdżyć! Precz z nimi! Do lochu, gdzie się żmije kłębią, i niech żaden więcej
nie ujrzy światła dziennego! - Wielki Goblin tak się rozwścieczył, że zeskoczył
ze swego tronu i z rozdziawioną paszczą rzucił się na Thorina.
Lecz
w tejże chwili wszystkie światła zgasły w pieczarze, a ogromne ognisko - paf! -
wystrzeliło słupem rozżarzonego, sinego dymu pod sklepienie, rozsypując deszcz
piekących, białych iskier pomiędzy gobliny.
Jaki
wtedy rozległ się pisk, skrzek, harkot i szwargot, wycie, jęki i klątwy, krzyk
i wrzask - nie da się opisać. Kilka setek dzikich kotów i wilków pieczonych
żywcem na wolnym ogniu nie dałoby takiego koncertu. Skry wypalały dziury w
skórze potworów, a dym, opadając spod stropu, tak wypełnił powietrze, że nawet
oczy goblinów nie mogły przeniknąć eiemności. Wpadały też jeden na drugiego i
po chwili już tarzały się kupą po ziemi, gryząc, wierzgając, grzmocąc i bijąc
się wzajem jak wariaci.
Nagle
jeden miecz błysnął własnym światłem. Bilbo ujrzał ostrze przeszywające
Wielkiego Goblina, który stał osłupiały pośród rozszalałego tłumu. Padł martwy,
a straż rozbiegła się z krzykiem, uciekając przed mieczem w ciemność. Miecz
skrył się w pochwie.
-
Za mną, żywo! - zawołał głos srogi, lecz spokojny. Bilbo, nim się opamiętał,
już biegł ile sił w nogach na końcu łańcucha, znowu w dół przez mroczne
korytarze, a wrzask goblinów kłębiących się w pieczarze cichł stopniowo w
oddali. Nikłe światełko przewodziło im na czele kolumny.
-
Szybciej, szybciej! - przynaglał głos. - Lada chwila łuczywa znów się zapalą. -
Chwileczkę! - rzekł Dori, który poprzedzał Bilba w łańcuchu, a był dobrym
towarzyszem. Kazał hobbitowi wygramolić się na swoje plecy, co też Bilbo
uczynił dość żwawo mimo spętanych dłoni, a potem puścili się znów pędem,
dzwoniąc kajdanami i potykając się często, bo nie mogli rękami pomagać sobie w
utrzymaniu równowagi. Biegli długo, a kiedy wreszcie zatrzymali się, byli z
pewnością w samym sercu góry.
Wówczas
Gandalf zaświecił swoją różdżkę. Oczywiście to był Gandalf, ale na razie mieli
co innego na głowie niż wypytywać go, jakim sposobem znalazł się między nimi.
Czarodziej wyciągnął z pochwy miecz, który znów błysnął własnym blaskiem w
ciemnościach. Przedtem, czując w pobliżu gobliny, rozpłomienił się wściekle,
teraz, uszczęśliwiony zabójstwem najgorszego władcy podziemia, lśnił błękitnym
światłem. Bez trudu rozciął goblinowe łańcuchy i uwolnił z nich więźniów niemal
błyskawicznie. Miecz ten, jak pewnie pamiętacie, zwał się Glamdring, Młot na
Wroga. Gobliny nazywały go po prostu Zabijaczem i nienawidziły jeszcze bardziej
niż Siekacza. Orkrist zresztą także ocalał, bo Gandalf wziął go z sobą, wyrwawszy
z rąk oszołomionego gwardzisty. Gandalf miał głowę na karku, a chociaż i on nie
umiał zrobić wszystkiego, mógł dokonać wiele dla przyjaciół w ciężkiej
potrzebie.
-
Czy wszyscy są tutaj? - spytał oddając z ukłonem miecz Thorinowi. -sprawdzimy
lepiej: Thorin - a więc raz! Dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem,
dziewięć, dziesięć, jedenaście... Gdzie Kili i Fili? Aha, jesteście. Dwanaście,
trzynaście... A tu pan Baggins: czternaście. W porządku. Mogło być gorzej, ale
mogło być i znacznie lepiej. Nie ma kuców, nie ma żywności i nie wiadomo
dokładnie, gdzie jesteśmy, a horda rozwścieczonych goblinów depcze nam po
piętach. Naprzód, marsz!
Ruszyli
więc naprzód. Gandalf nie mylił się: z głębi korytarzy, które dopiero co
przebiegli, dochodził już zgiełk i okropne wrzaski goblinów. To jakby dodało
skrzydeł krasnoludom, a że biedny Bilbo nie mógł im dotrzymać kroku -- bo
trzeba wiedzieć, że krasnoludów, gdy ich strach pędzi, mało kto doścignie
-dobrzy towarzysze kolejno brali go na barana.
Ale
gobliny na ogół są szybsze nawet od krasnoludów, a przy tym tutejsze gobliny
znały lepiej drogę (same przecież zbudowały te korytarze) i były rozjątrzone;
na próżno więc krasnaludy wyciągały nogi, jak mogły - krzyki i wycia zbliżały
się z każdą chwilą. Wkrótce słychać już było tupot płaskich stóp, bardzo wielu
stóp, i to jakby tuż za ostatnim zakrętem. Migotał już blask czerwonych żagwi w
głębi tunelu, a zbiegów tymczasem ogarniało śmiertelne zmęczenie.
-
Po cóż, ach, po cóż opuściłem moją własną norkę?! - rzekł biedny pan Baggins,
podrygując na grzbiecie biegnącego Bombura.
-
Po cóż, ach, po cóż zabraliśmy z sobą na wyprawę po skarby tego mazgaja
hobbita?! - rzekł biedny Bombur; był gruby i ze strachu oraz pośpiechu tak się
zgrzał, że kroplisty pot spływał mu po nosie.
W
tej samej chwili Gandalf, a za jego przykładem i Thorin zatrzymali się nagle.
Właśnie brali ostry zakręt.
-
W tył zwrot! - krzyknął Gandalf. - Dobądź miecza, Thorinie!
Nic
lepszego nie mogli zrobić, a goblinom wcale to nie było w smak. Wypadły z
krzykiem zza zakrętu, gdy nagle błysnął im prosto w zdumione oczy zimnym,
jaskrawym blaskiem Pogromca Goblinów i Młot na Wroga. Żołdacy z pierwszego
szeregu wypuścili z rąk żagwie i raz tylko zdążyli wrzasnąć, nim padli. Drugi
szereg, wrzeszcząc jeszcze przeraźliwiej, odskoczył w tył, przewracając tych,
co biegli za nim. "Siekacz! Zabijacz!" - krzyczeli. Wkrótce cały
zastęp skłębił się bezładnie, a większość pierzchła z powrotem tą samą drogą,
którą przybyła.
Długa
chwila upłynęła, nim się któryś znów odważył zapędzić za ten zakręt. Lecz
krasnoludy tymczasem pomknęły dalej i przebiegły duży, duży szmat ciemnych
korytarzy królestwa goblinów. Spostrzegłszy to, gobliny pogasiły łuczywa, obuły
miękkie pantofle i wybrały spośród siebie najszybszych biegaczy, obdarzonych najbystrzejszym
wzrokiem i najczujniejszym słuchem. Ci pomknęli w pogoń tak zwinnie jak łasice,
a tak cicho prawie jak nietoperze.
Dlatego
to ani Bilbo, ani krasnoludy, ani nawet sam Gandalf nie słyszeli ich kroków.
Nie widzieli też nic. Za to gobliny, biegnąc za nimi cichcem, widziały dobrze
przeciwników, bo Gandalf zapalił nikłe światełko na swojej różdżce, chcąc
oświetlić krasnoludom drogę.
Nagle
Dori, na którego plecach w tym momencie siedział Bilbo, krzyknął i padł,
szarpnięty znienacka w tył przez ukrytego w ciemności goblina. Hobbit stoczył
się z ramion padającego krasnoluda w czarną otchłań i stuknął głową o twardą
skałę. Więcej nic już nie pamiętał.
Dzięki!
OdpowiedzUsuńdzieki!
OdpowiedzUsuń