Rozdział 7
Dziwna kwatera
Nazajutrz
Bilbo zbudził się, gdy wschodzące słońce zaświeciło mu w oczy. Zerwał się, żeby
spojrzeć na zegar i nastawić wodę w imbryku.., i wtedy dopiero stwierdził, że
nie jest u siebie w domu. Siadł więc i marzył na próżno o miednicy i szczotce.
Nie było tych przedmiotów, podobnie jak nie było herbaty, grzanek ani boczku na
śniadanie, lecz tylko zimne mięso baranie i królicze. A potem musiał
przygotować się do dalszej podróży.
Tym
razem pozwolono hobbitowi wleźć na grzbiet orła i przylgnąć tam między
skrzydłami. Powietrze gwizdało mu w uszach, oczy zamknął. Kiedy piętnaście
wielkich ptaków wzlatywało z półki skalnej, krasnoludy wznosiły pożegnalne
okrzyki i przyrzekały odwdzięczyć się Wodzowi Orłów przy pierwszej sposobności.
Słońce stało jeszcze nisko nad wschodnim krańcem świata. Poranek był chłodny,
mgła zalegała doliny i wszystkie zagłębienia terenu, rozszczepiała się tu i
ówdzie na szczytach i górskich iglicach. Bilbo uchylił jedną powiekę, zerknął i
ujrzał, że ptaki lecą już wysoko, ziemia została daleko w dole, a góry uciekają
szybko wstecz. Zamknął znów oczy i mocniej zacisnął powieki.
-
Nie szczyp mnie - rzekł orzeł. - Nie masz powodu tchórzyć jak królik, chociaż
jesteś trochę do niego podobny. Mamy piękny ranek, wiatr ledwie dmucha. Cóż
może być piękniejsze od takiego lotu?
Bilbo
miał ochotę odpowiedzieć: "gorąca kąpiel, a potem dobre śniadanie w
ogródku przed domem" - rozmyślił się jednak i nic nie rzekł na to, nieco
tylko rozluźnił chwyt palców na karku ptaka.
Po
pewnym czasie orły, mimo że z tak wysoka, dostrzegły widać wyznaczony cel,
zaczęły się bowiem zniżać, zataczając po spirali ogromne kręgi. Trwało to dość
długo, aż w końcu hobbit znów otworzył oczy. Ziemia była o wiele bliżej, mógł
już rozróżnić w dole drzewa, jakby dęby i wiązy, szerokie łąki i płynącą przez
nie rzekę. A pośrodku jej nurtu wznosiła się wielka skała, którą woda opływała
z dwóch stron, kamienny szczyt, niby wysunięta przednia straż odległych gór
albo potężny głaz ciśnięty o kilka mil naprzód przez jakiegoś siłacza, olbrzyma
nad olbrzymami.
Orły
jeden po drugim szybko siadały na skale, pozostawiając tu swoich pasażerów.
-
Bądźcie zdrowi! - krzyknęły. - Gdziekolwiek zawędrujecie, bądźcie zdrowi i
niech was gniazda wasze przyjmą szczęśliwych u kresu podróży!
Tak
żegnają orły swoich przyjaciół, jeśli chcą być bardzo grzeczne.
-
Niech wiatr niesie wasze skrzydła tam, gdzie słońce żegluje i gdzie przechadza
się księżyc! - odwzajemnił się Gandalf, który znał właściwą odpowiedź.
W
ten sposób się rozstali. A chociaż Wódz Orłów został później Królem Wszystkich
Ptaków i włożył złotą koronę, a piętnastu jego namiestników otrzymało złote
naszyjniki (ze złota ofiarowanego przez krasnoludy), Bilbo nigdy już w życiu
nie miał ich ujrzeć, chyba wysoko na niebie i z daleka, podczas bitwy Pięciu
Armii. Ponieważ jednak będzie to opisane pod koniec naszej historii, wolę na
razie nic więcej o tym nie mówić.
Skała
była na szczycie spłaszczona, a wydeptana ścieżka prowadziła z niej po wielu
stopniach w dół ku rzece i dalej przez groblę z płaskich kamieni na łąkę, W
ostatnim stopniu skalnych schodów, u przyczółka kamiennej grobli zobaczyli małą
grotę - suchą, wygodną, wysypaną żwirem - i w niej cała kompania zatrzymała się
na naradę.
-
Od początku zamierzałem przeprowadzić was bezpiecznie (o ile to możliwe) przez
góry - rzekł czarodziej - i dokonałem tego dzięki dobrej organizacji wyprawy, a
także dzięki szczęśliwym przypadkom. A nawet znaleźliśmy się o wiele dalej na wschód,
niż planowałem sobie dojść razem z wami. Bądź co bądź to nie moja, lecz wasza
wyprawa. Może przyczynię się do niej jeszcze tak czy owak, nim ją ukończycie,
tymczasem jednak mam inne ważne i pilne sprawy do załatwienia.
Krasnoludy
lamentowały i miały miny szczerze strapione, a Bilbo wręcz płakał. Nabrali już
wszyscy przekonania, że Gandalf przez całą drogę dotrzyma im kompanii i zawsze
będzie z nimi, by ratować w biedzie.
-
Nie zniknę natychmiast - powiedział czarodziej - mogę wam ofiarować jeszcze dzień
lub nawet dwa. Zapewne zdołam was wesprzeć w obecnych tarapatach, ale i sam
potrzebuję trochę pomocy. Nie mamy prowiantu, bagaży ani wierzchowców, a wy w
dodatku nie wiecie, gdzie jesteście. To mogę wam zaraz powiedzieć. Znajdujecie
się o kilka mil na północ od ścieżki, na którą wyszlibyśmy, gdybyśmy nie
zostali zmuszeni do tak nagłego zboczenia z drogi na przełęcz. W tych okolicach
mało jest mieszkańców, chyba że przybyło ich od mego ostatniego pobytu, to
znaczy od kilku lat. Lecz ktoś, kogo znam, mieszka niedaleko stąd. To ten ktoś
właśnie wykuł stopnie w skale na rzece - zwanej Samotną Skałą, o ile mi
wiadomo. Mój znajomy nieczęsto tu przychodzi, a już gdy za dnia, toteż nie ma
co na niego czekać. Co więcej, byłoby to bardzo niebezpieczne. Musimy iść do
niego, a jeżeli przyjmie nas dobrze, sądzę, że będę mógł was wtedy opuścić,
życząc wam wzorem orłów, byście byli zdrowi, gdziekolwiek zawędrujecie.
Błagali
go, żeby ich nie zostawiał samych. Obiecywali mu smocze złoto, srebro i
klejnoty, ale Gandalf nie chciał zmienić postanowienia.
-
Zobaczymy, zobaczymy - rzekł-zresztą zdaje mi się, że już i tak zasłużyłem
sobie na część tego smoczego złota... o ile je zdobędziecie.
Wreszcie
zaprzestali próśb. Pozrzucali ubrania i wykąpali się w rzece, płytkiej i przejrzystej
na kamieniach przy grobli. Gdy wyschli na słońcu, które już dobrze
przygrzewało, poczuli się odświeżeni, mimo że w dalszym ciągu smutni i trochę
głodni. Wkrótce przebyli groblę (hobbita przenieśli) i rozpoczęli marsz w
wysokiej zielonej trawie, wzdłuż linii wytyczonej rzędem rozłożystych dębów i
smukłych wiązów.
-
Dlaczego ta skała nazywa się Samotna? - spytał Bilbo idąc u boku czarodziej a.
-
To on ją tak nazwał, bo tak mu się podobało. Nazywa wszystko, jak chce, a to
jest w dodatku jedna jedyna skała w pobliżu jego domu i on o tym dobrze wie. -
Kto nazwał skałę? Kto dobrze wie? .
-
Ów ktoś, o kim już wam mówiłem, bardzo ważna osobistość. Musicie być nadzwyczaj
uprzejmi, kiedy będę was przedstawiał temu ktosiowi. Przedstawię was kolejno,
po dwóch naraz, a wy powinniście uważać, by go nie zrazić. Wtedy bowiem mogłoby
się to źle dla was skończyć. Bywa straszny, kiedy się gniewa, chociaż jest dość
łagodny, jeśli go udobruchać. Ale ostrzegam was, że łatwo wpada w gniew.
Krasnoludy
zgromadziły się wokół czarodzieja, słysząc, że mówi hobbitowi ciekawe rzeczy.
-
Czy mówisz o tej osobie, do której nas prowadzisz? - pytały.
-
Czy nie mógłbyś znaleźć kogoś innego, mniej trudnego w pożyciu? Czy nie
zechciałbyś wytłumaczyć nam tego wszystkiego jaśniej? - i tak dalej, i tak
dalej. - Oczywiście tak. Oczywiście nie. A wytłumaczyłem wszystko dość już
ja-sno - odparł czarodziej ze złością. - Jeśli chcecie wiedzieć więcej, nazywa
się Beorn. Jest bardzo silny i umie zmieniać skórę.
-
Jak to? Więc jest kuśnierzem, takim, co króliki nazywa fokami, jeśli nie może
ich skórek wyprawić na popielice? - spytał Bilbo.
-
Święta cierpliwości! Nie, nie, nie! - rzekł Gandalf. - Bardzo bym pana prosił,
panie Baggins, żeby pan, jeśli łaska, nie mówił takich głupstw. Na wszystko też
zaklinam, nie wymawiajcie nawet słowa "kuśnierz", dopóki będziecie w
promieniu stu mil od domu Beorna, ani też takich wyrazów, jak:
"kożuch", "futro", "mufka" i tym podobne. On umie
zmieniać skórę, to znaczy, że czasem jest ogromnym czarnym niedźwiedziem, a
czasem wielkim silnym czarnowłosym człowiekiem o potężnych barach i bujnej
brodzie. Więcej nie mogę wam powiedzieć, ale to już powinno wystarczyć.
Niektórzy twierdzą, że Beorn jest niedźwiedziem, potomkiem dawnych wielkich
niedźwiedzi, które żyły w górach, nim zjawili się tam olbrzymi. Inni mówią, że
jest człowiekiem, potomkiem pierwszych ludzi, którzy tu mieszkali, zanim Smaug
oraz inne smoki przybyły w te strony, a gobliny osiadły w tych górach,
zbiegłszy z północy. Co jest prawdą, nie wiem, lecz wierzę raczej w tę drugą
historię. Beorn nie należy do osób, którym by można zadawać pytania. W każdym
razie nie ulega żadnym czarom prócz swoich własnych. Mieszka w lesie dębowym i
ma duży drewniany dom; jako człowiek hoduje bydło i konie, prawie równie jak on
sam niezwykłe. Zwierzęta pracują dla niego i rozmawiają z nim. Nie jada mięsa
zwierząt domowych ani dzikich, nie poluje też nigdy. Ma wielką pasiekę, a w
ulach ogromne, bardzo cięte pszczoły, żywi się też przeważnie śmietaną i
miodem. Jako niedźwiedź wędruje daleko. Widziałem go kiedyś siedzącego samotnie
na szczycie Samotnej Skały, zapatrzonego w księżyc, który zachodził za Góry
Mgliste, i dosłyszałem, jak mruczał w języku niedźwiedzi: "Przyjdzie
kiedyś dzień, że oni wyginą, a ja powrócę!" Dlatego właśnie przypuszczam,
że musiał ongi przybyć tutaj z gór.
Bilbo
i krasnoludy za wiele teraz miały do myślenia, by dłużej wypytywać czarodzieja.
Czekała ich jeszcze daleka droga. Maszerowali to pod górę, to w dół dolinami.
Zrobiło się bardzo gorąco. Od czasu do czasu wypoczywali w cieniu drzew, a
Bilbo tak zgłodniał, że jadłby bodaj żołędzie, które jednak niestety jeszcze
nie dojrzały i nie pospadały na ziemię.
Było
już dobrze po południu, gdy spostrzegli wśród traw całe łany kwiatów, a że te
same odmiany rosły razem, wyglądało to na dzieło ludzkiej ręki. Najwięcej
spotykali koniczyny białej i czerwonej, a także rozkołysane kępy szelężnika
grzebieniastego i polne goździki pachnące miodem. W powietrzu roiło się,
brzęczało i bzyczało. Pszczoły wszędzie uwijały się pracowicie. Ale jakie
pszczoły! Bilbo w życiu podobnych nie widział.
"
Jakby mnie która ucięła - myślał - spuchłbym chyba tak, że byłbym dwa razy ~,
jak jestem!"
pszczoły
te bowiem były większe od szerszeni, trutnie zaś znacznie grubsze niż mój
wielki palec, a żółte pasy na ich czarnych tułowiach błyszczały jak płomienne
złoto.
-
Zbliżamy się - rzekł Gandalf. - Jesteśmy już na granicy pszczelich pastwisk
Beorna.
po
chwili doszli do pierścienia wielkich, prastarych dębów, za którymi drogę
zagradzał żywopłot z tarniny tak gęsty i wysoki, że ani dojrzeć coś przez
niego, ani przeleźć nie było sposobu.
-
Lepiej poczekajcie tutaj - rzekł czarodziej do krasnoludów - a gdy zawołam lub
zagwiżdżę, idźcie za mną. Uważajcie, którędy idę, a poznacie drogę - ale idźcie
co najwyżej parami i co najmniej pięć minut niech upłynie między jedną parą a
następną. Bombur jest taki gruby, że starczy za dwóch, toteż pójdzie sam i na
ostatku. Panie Baggins, proszę ze mną. Gdzieś tu w pobliżu musi być brama.
To
rzekłszy Gandalf ruszył wzdłuż żywopłotu, a przerażony Bilbo trop w trop za
nim.
Wkrótce
doszli do wysokiej i szerokiej drewnianej bramy, za którą zobaczyli ogród i
całą grupę niskich drewnianych budynków, a wśród nich kilka krytych strzechą i
skleconych z grubych, nie ciosanych kloców-zapewne stodoły, obory, stajnie i
szopy - oraz niski i długi dom mieszkalny. Wewnątrz ogrodzenia, po południowej
stronie żywopłotu stały w rzędach ule ze słomianymi dachami na kształt dzwonów.
Brzęczenie olbrzymich pszczół, kręcących się tam i sam wokół uli, wypełniało
powietrze.
Czarodziej
i hobbit pchnęli ciężkie, skrzypiące wrota i poszli szeroką ścieżką w stronę
domu. Kilka koni, lśniących, doskonale utrzymanych, podbiegło przez trawnik,
przyjrzało im się uważnie inteligentnymi oczyma i galopem pomknęło ku
zabudowaniom.
-
Poszły mu oznajmić o pojawieniu się obcych w zagrodzie - rzekł Gandalf. Po
chwili znaleźli się na dziedzińcu z trzech stron objętym trzema skrzydłami
domu. Pośrodku leżał wielki pień dębowy, a przy nim mnóstwo obciosanych gałęzi.
Tuż obok stał olbrzymi mężczyzna; miał bujną, czarną czuprynę i gęstą, długą,
czarną brodę, ramiona i łydki nagie, z węzłami potężnych mięśni wyraźnie
zarysowanymi pod skórą. Ubrany był w wełnianą bluzę sięgającą do kolan i
wspierał się na ogromnym toporze. Konie nozdrzami niemal dotykały jego
ramienia.
-
Uff! Więc to ci dwaj? - powiedział mężczyzna do koni. - Nie wyglądają groźnie.
Możecie odejść. - Zaśmiał się głośnym, grzmiącym śmiechem, odłożył topór i
wyszedł na spotkanie gości.
-
Coście za jedni i czego tu chcecie? - spytał ostro, zatrzymując się przed nimi
i górując ogromną postacią nad Gandalfem. Co do hobbita, to mógłby bez trudu,
nie schylając głowy, przemknąć między nogami Beorna i nawet nie musnąłby go
rąbek jego brunatnej bluzy.
-
Jestem Gandalf - rzekł czarodziej.
-
Nigdy tego imienia nie słyszałem - mruknął mężczyzna. - A kim jest ten malec? -
spytał pochylając się nad hobbitem i marszcząc krzaczaste, czarne brwi. - To
jest pan Baggins, hobbit z bardzo szanownej rodziny i cieszący się jak
najlepszą
reputacją - odparł Gandalf. Bilbo ukłonił się. Nie mógł zdjąć kapelusza, bo go
nie miał, boleśnie też odczuwał brak guzików. - Ja jestem czarodziejem -
ciągnął Gandalf - i słyszałem o tobie, chociaż moja sława do ciebie nie doszła;
ale może wiesz coś o moim bliskim krewniaku, Radagaście, który mieszka
niedaleko południowego brzegu Mrocznej Puszczy.
-
Owszem, tego znam. Niezły chłop jak na czarodzieja. Spotykałem go- rzekł Beorn.
- No, dobrze, wiem już teraz, kim jesteście, czy przynajmniej za kogo się podajecie.
A czego tu chcecie?
-
Prawdę mówiąc, straciliśmy bagaże i omal nie zbłądziliśmy, potrzeba nam pomocy
albo chociaż dobrej rady. Muszę ci wyznać, że mieliśmy w górach dość ciężką
przeprawę z goblinami.
-
Z goblinami? - powiedział już mniej szorstko Beorn. -Ho, ho, toście z nimi
mieli kłopoty? A po co się do nich zbliżaliście?
-
Stało się to wbrew naszej woli. Gobliny zaskoczyły nas nocą pod przełęczą,
przez którą chcieliśmy się przedostać za góry. Idziemy z Krajów Zachodnich i
tędy nam droga wypadła... ale to długa historia.
-
W takim razie wejdźcie lepiej do domu i spróbujcie mi z tej historii coś niecoś
opowiedzieć, byle to nie trwało do wieczora! - odparł mężczyzna i powiódł ich
do ciemnych drzwi, które z dziedzińca prowadziły do wnętrza domu.
Idąc
za gospodarzem znaleźli się w obszernej sali z paleniskiem pośrodku~ Mimo
letniej pory płonęły na nim kłody drzewa, a dym wzbijał się pod sczerniałe
krokwie i szukał sobie ujścia przez otwór w dachu. Minęli tę salę, dość ciemną,
bo rozjaśnioną tylko blaskiem ogniska i światłem płynącym przez wyciętą nad nim
w stropie dziurę, doszli do mniejszych drzwi w głębi i przez nie na ganek
podparty słupami z pni drzew. Ganek wychodził na południe, toteż było tu ciepło
i jasno, bo zachodzące słońce słało skośne promienie, ozłacając ogród pełen
kwiatów sięgający aż pod same schodki.
Siedli
na drewnianych ławach; Gandalf rozpoczął opowieść, a Bilbo, który stopami nie
dostawał do ziemi, bimbał nogami w powietrzu i patrzał w ogród, usiłując
przypomnieć sobie nazwy wszystkich kwiatów, lecz wiele z nich widział po raz
pierwszy w życiu.
-
Szedłem więc przez góry z przyjacielem czy z dwoma... - mówił czarodziej. - Z
dwoma? Widzę tylko jednego, i to niedużego w dodatku - przerwał mu Beorn.
-
Prawdę rzekłszy, nie chciałem ci się naprzykrzać w większej gromadzie, póki się
nie dowiem, czy nie jesteś bardzo zajęty. Ale jeśli pozwalasz, zawołam. -
Dalejże, wołaj.
Gandalf
zagwizdał przeciągle i donośnie; natychmiast zza domu wychynęli na ścieżkę
Thorin i Dori; przystanęli i ukłonili się w pas.
-
Nie z dwoma, lecz z trzema, jak widzę, szedłeś - rzekł Beorn. - Ale to nie
hobbici, tylko krasnoludy.
-
Thorin Dębowa Tarcza, do usług! - Dori, do usług!
Zawołali
obaj jednocześnie i pokłonili się raz jeszcze.
-
Dziękuję, obejdę się bez waszych usług - odparł Beorn - ale coś mi się zdaje,
że wam moje będą potrzebne. Nie przepadam za krasnoludami, jeśli wszakże
naprawdę jesteś Thorin - syn Thraina, który był synem Throra, o ile mi wiadomo
- jeśli twój towarzysz również godny jest szacunku, jeśli jesteście wrogami
goblinów i nie zamierzacie nic złego w granicach moich ziem... ale, skoro się
zgadało, po coście właściwie przyszli w te strony?...
-
Krasnoludy wybrały się w odwiedziny do ojczyzny swoich przodków, na wschód za
Mroczną Puszczę - prędko odpowiedział Gandalf - i tylko przypadkiem znaleźliśmy
się w obrębie twoich ziem. Przeprawialiśmy się przez góry Wysoką Przełęczą, tą
ścieżką wyszlibyśmy na drogę daleko na południe od twego kraju, lecz napadły
nas złe gobliny, jak już ci zacząłem opowiadać...
-
Opowiadajże dalej! - rzekł Beorn, który nigdy nie był zbyt grzeczny.
-
Wybuchła okropna burza, olbrzymy ciskały głazami, więc pod przełęczą
poszukaliśmy schronienia w grocie; wszyscy: ja, hobbit i kilku naszych
towarzyszy...
-
Kilku? O dwóch mówisz: "kilku"?
-
No nie, bo w gruncie rzeczy było ich więcej niż dwóch.
-
Gdzież się tamci podziali? Zabici, pożarci czy też zawrócili do domu?
-
Ależ nie! Jakoś nie wszyscy przyszli na mój gwizdek. Pewnie prze2 nieśmiałość.
Widzisz, boimy się, czy nas nie za wielu, żeby prosić cię o gościnę. - Dalejże,
gwiżdż znowu! Widzę, że się od gości nie wymówię, a wobec tego
jeden
albo dwóch więcej czy mniej nie zrobi już i tak różnicy - burknął Beorn.
Gandalf zagwizdał więc po raz wtóry, lecz nim głos przebrzmiał, Nori i Ori
stanęli pod gankiem, bo - jak przecież pamiętacie - Gandalf kazał im zjawiać
się parami w odstępach pięciominutowych.
-
Ejże! - powiedział Beorn. - Wyrośliście jak spod ziemi. Gdzieście się tu kryli?
Chodźcie bliżej.
-
Nori, do usług! - Ori, do...
Lecz
Beorn przerwał im.
-
Dziękuję. Jak będę potrzebował waszych usług, sam o nie poproszę, Siadajcie i
niech Gandalf opowiada swoją historię, bo jak tak dalej pójdzie, nie skończy
jej przed wieczerzą.
-
A więc ledwie posnęliśmy - podjął Gandalf - w głębi groty rozwarła się
szczelina, wylazły przez nią gobliny, porwały hobbita i krasnoludy, a także
całe stado kuców...
-
Stado kuców? Czy wy jesteście wędrowni cyrkowcy? Czy też wieziecie ze sobą moc
towaru? A może ty sześć sztuk nazywasz stadem!
-
Ej, nie! Właściwie było więcej niż sześć wierzchowców, bo nas też było ponad
pół tuzina... O, dwaj następni już są! - W tym bowiem momencie ukazali się
Balin oraz Dwalin i złożyli ukłon tak niski, że brodami zamietli kamienną
podłogę. Ogromny mężczyzna w pierwszej chwili zmarszczył brew, lecz dwaj nowi
przybysze tak gorliwie starali się być grzeczni, tak kiwali głowami, zginali
karki, gięli się w pasie i machali kapturami u własnych kolan -wedle
najwytworniejszej krasnoludzkiej mody - że Beorn wreszcie rozchmurzył się i
wybuchną! śmiechem. Balin i Dwalin naprawdę wyglądali okropnie zabawnie.
-
Racja, było was ponad pół tuzina - rzekł. - I mieliście komików w kompanii.
Chodźcie tu bliżej, wesołkowie, jak wam na imię? Usług na razie nie życzę
sobie, tylko imiona chcę usłyszeć, a potem siądźcie i przestańcie się kiwać.
-
Balin i Dwalin - oświadczyli nie śmiejąc się obrazić, po czym siedli, a raczej
klapnęli na ziemi, trochę zdumieni takim przyjęciem.
-
Mów teraz dalej - zwrócił się Beorn do czarodzieja.
-
Na czym to ja stanąłem? Aha... Więc mnie gobliny nie porwały. Paru zabiłem
błyskawicami różdżki...
-
Doskonale! - mruknął Beorn. - Na coś się przecież przydają czaro-dzieje.
-
...i wśliznąłem się przez szczelinę, zanim ją z powrotem zatrzaśnięto. Dostałem
się do głównej pieczary, gdzie roiło się od goblinów. Siedział tam Wielki
Goblin, a strzegło go trzydziestu, może czterdziestu gwardzistów. Pomyślałem
więc: "Nawet gdyby moi towarzysze nie byli skuci z sobą łańcuchem, cóż
poradzi tuzin przeciw kilku dziesiątkom?"
-
Tuzin? Pierwszy raz słyszę, żeby ktoś osiem sztuk nazywał tuzinem! A może
jeszcze nie wszystkie diabełki wyskoczyły z pudełeczka?
-
Rzeczywiście, dwóch znowu nadchodzi, jak widzę, Kili i Fili, zdaje się -rzekł
Gandalf, bo właśnie nowa para krasnoludów stanęła przed nimi, uśmiechając się
i kłaniając.
-
Dosyć, dosyć! - zawołał Beorn. - Siadajcie i bądźcie cicho. Opowiadaj,
Gandalfie!
Gandalf
ciągnął więc dalej swoją opowieść, aż do tego miejsca, gdy po ucieczce w
ciemnościach i odnalezieniu dolnej bramy odkryli ze zgrozą, że zgubili gdzieś
pana Bagginsa.
-
Przeliczyliśmy się i stwierdzili, że brakuje hobbita. Zostało nas tylko
czternastu.
-
Czternastu! Nigdy w życiu nie słyszałem, żeby dziesięć mniej jeden równało się
czternaście. Chciałeś chyba powiedzieć: dziewięciu? Czy też nie przedstawiłeś
mi jeszcze wszystkich członków kompanii?
-
No tak, rzeczywiście, nie znasz dotychczas Oina i Gloina. Ale co widzę? Oto
oni! Zechciej im wybaczyć, że cię niepokoją.
-
Niech wejdą, niech wejdą. Żywo! Chodźcie no tu, siadajcie. Słuchaj no,
Gandalfie, przecież nawet teraz mamy ciebie, dziesięciu krasnoludów i jednego
hobbita, tego, który wam zginął. Razem jedenastu plus dwunasty brakujący do
rachunku, chyba że czarodzieje liczą inaczej niż cały świat. Mniejsza zresztą z
tym, opowiadaj dalej.
Beorn
starał się tego po sobie nie pokazywać, lecz historia Gandalfa bardzo go
zainteresowała. Trzeba wam wiedzieć, że w dawnych czasach Beorn znał najlepiej
tę właśnie część gór, o której czarodziej mówił. Kiwał więc głową i pomrukiwał
dowiadując się, jak hobbit znalazł się niespodzianie, jak potem cała kompania
zjechała w dół razem z osypującym się rumowiskiem i jak w lesie obradował krąg
wilków.
Kiedy
Gandalf zaczął opisywać przygodę na polanie, wdrapywanie się na drzewa i
oblężenie przez wilki, Beorn zerwał się z ławy i biegając po ganku mruczał:
-
Że też mnie tam nie było! Ja bym im pokazał coś lepszego niż fajerwerki! - No,
cóż - rzekł Gandalf, bardzo rad, że jego opowieść wywiera tak wielkie wrażenie.
- Zrobiłem, co mogłem. Siedzieliśmy tak w górze, a pod nami wilki miotały się
wściekle i las już się palił tu i ówdzie, kiedy nadciągnęły od gór gobliny i
zobaczyły, co się dzieje. Ryknęły z radości i zaczęły szydzić z nas, śpiewając
tak: "Piętnastu ptaszkom na pięciu drzewach..."
-
Wielkie nieba! - mruknął Beorn. - Nie wmówisz mi, że gobliny nie umieją
rachować. Wiem, że liczą dobrze. Dwanaście to nie piętnaście, gobliny by się
tak nie pomyliły.
-
Ja się też nie mylę. Byli przecież z nami również Bifur i Bofur. Nie odważyłem
się wcześniej ich wprowadzić, ale spójrz, właśnie idą. Rzeczywiście Bifur i
Bofur wkroczyli do ogrodu.
-
I ja! I ja! - wołał zasapany Bombur, następując tamtym dwóm na pięty. Był
gruby, a w dodatku zły, że go zostawiono na szarym końcu. Nie zgodził się
czekać pięciu minut po odejściu ostatniej pary, lecz ruszył tuż za nią.
-
Teraz jest was tu piętnastu, a ponieważ gobliny rachują nieomylnie, myślę, że
już nikogo nie brak z tych, co siedzieli na drzewach. Wreszcie może będziesz
mógł, Gandalfie, dokończyć tej historii bez dalszych przeszkód.
Dopiero
w tej chwili pan Baggins ocenił mądrość Gandalfa. Przerwy w opowieści
podnieciły tym bardziej ciekawość Beorna; gdyby nie był tak pochłonięty
interesującą historią, pewnie by odprawił krasnoludów z niczym, jako
podejrzanych włóczęgów. Beorn nigdy nie zapraszał gości do swego domu, jeśli
mógł tego uniknąć. Przyjaciół miał niewielu, a i to zamieszkałych w dalekich
stronach. Jeśli nawet ich gościł u siebie, to nigdy więcej niż dwóch naraz. A
dziś piętnastu obcych podróżnych zasiadło na jego ganku!
Nim
czarodziej skończył całą historię i opowiedział, jak orły przyleciały im na
ratunek, a później przeniosły wszystkich na Samotną Skałę - słońce zaszło za
szczyty Gór Mglistych, a w ogrodzie Beorna cienie się wydłużyły.
-
Bardzo ciekawa historia! - powiedział Beorn. - Od dawna nie słyszałem lepszej.
Gdyby każdy włóczęga miał coś równie interesującego do opowiedzenia,
przyjmowałbym łaskawiej takich gości. Może wszystko zmyśliłeś, ale i tak
zasłużyłeś na wieczerzę, bo dobra to bajka, nawet jeśli nieprawdziwa. Chodźmy
więc wszyscy coś przegryźć.
-
Bardzo chętnie! - zakrzyknęli chórem. - Dziękujemy ślicznie!
W
sali było już zupełnie ciemno. Beorn klasnął w ręce i wpadły cztery białe
kucyki, a za nimi kilka dużych psów o siwej sierści. Beorn coś do nich
powiedział w dziwnym języku, brzmiącym jak głosy zwierząt przerobione na jakąś
ludzką mowę. Kuce i psy wybiegły, zaraz jednak wróciły niosąc w pyskach
łuczywa, które zapaliły od ognia płonącego pośrodku izby i pozatykały w
uchwytach osadzonych nisko na słupach wokół paleniska. Psy umiały chodzić do
woli na zadnich łapach, w przednich podając, co było trzeba. Szybko przyniosły
spod ścian kozły i deski, ustawiając z nich stoły w pobliżu ogniska.
Rozległo
się bee! bee! i za przewodem dużego, czarnego jak smoła barana weszło kilka
białych jak śnieg owiec. Jedna niosła biały obrus z wyhaftowanymi po brzegach
postaciami zwierząt; inne na szerokich grzbietach dźwigały tace, a na nich
drewniane miski, talerze, noże i łyżki, psy zaś zręcznie nakryły do stołów.
Stoły te były bardzo niziutkie, tak że nawet hobbit mógł przy nich biesiadować
wygodnie. Kucyk przysunął dla Gandałfa i Thorina dwa niskie stołki o szerokich,
wyplatanych trzciną siedzeniach i krótkich, grubych nogach, a Beornowi przypadł
wielki, czarny fotel podobnej roboty (siedząc w nim wyciągał długie nogi daleko
pod stół). Innych krzeseł nie było w sali, gospodarz zapewne sporządził te
niskie sprzęty dla wygody niezwykłych zwierząt, które mu usługi-wały. Na czym
wobec tego zasiadła reszta kompanii? Nie zapomniano o nikim: kucyki wtoczyły
pniaki obciosane na kształt bębnów, a tak niskie, że nawet dla Bilba w sam raz.
Wszyscy więc obsiedli stół Beorna. Ściany tej sali od wielu lat nie widziały
równie licznego zgromadzenia!
Była
to wieczerza czy może obiad, słowem, posiłek, jakiego od opuszczenia Ostatniego
Przyjaznego Domu i pożegnania z Elrondem nie mieli w ustach. Wokół nich
migotało światło ogniska i pochodni, a na stole płonęły dwie wysokie, czerwone
świece z pszczelego wosku. Goście jedli, a Beorn swym niskim, grzmiącym basem
opowiadał im różne historie o dzikich krainach po tej stronie gór, szczególnie
zaś o ciemnym, niebezpiecznym lesie ciągnącym się daleko na północ i na
południe; straszliwy ten las leżał ledwie o dzień drogi od domu Beorna i
przecinał wędrowcom drogę na wschód, a nazywał się Mroczną Puszczą.
Krasnoludy
słuchały kiwając brodami, wiedziały bowiem, że muszą zapuścić się w te lasy i
że po przebyciu gór to jest najgroźniejsza przeszkoda do pokonania, zanim dotrą
do warowni smoka. Najadłszy się goście z kolei zaczęli opowiadać własne
historie, lecz Beorn wydawał się już senny i nie bardzo zważał na ich słowa.
Mówili najwięcej o złocie, srebrze i drogich kamieniach, o robocie snycerskiej
i złotniczej, Beorn jednak nie interesował się najwidoczniej tymi rzeczami: w
jego sali nie było złotych ani srebrnych, a nawet w ogóle metalowych wyrobów -
z wyjątkiem noży.
Siedzieli
przy stole długo, popijając miód z drewnianych kubków. Na dworze zapadła już
ciemna noc. Dorzucono nowe kłody do ogniska, łuczywa pogasły, lecz oni
siedzieli wciąż w migotliwym blasku płomieni, pod słupami wznoszący. mi się aż
pod strop domu i czarnymi w górze niby wierzchołki drzew w lesie. Może to były
czary, a może nie, ale hobbitowi wydawało się, że słyszy w krokwiach szum,
jakby wiatru w gałęziach, i zawodzenie puszczyków, Wkrótce też Bilbo zaczął się
kiwać sennie, a głosy dochodziły do jego uszu z coraz większej dali... i nagle
ocknął się z drzemki.
Wielkie
drzwi skrzypnęły i trzasnęły. Beorna nie było w sali. Krasnoludy siedziały po
turecku na podłodze wokół ogniska i śpiewały. Parę zwrotek brzmiało mniej
więcej tak, ale śpiewano ich więcej, do późna w noc.
W
zeschłych wrzosach hulał wichr,
W
lesie już i Powiew cichł,
W
lesie cienie dniem i nocą,
Ciemne
dziwy z traw migocą.
Wiatr
się stoczył z zimnych gór,
Grzmiał
jak gromów groźny chór,
Jękły
drzewa w leśnej głuszy,
Liść
w gałęziach stulił uszy.
Wiatr
znów zaczął dąć na wschód-
W
lesie cicho jak i wprzód.
Za
to poza lasem, blisko,
Śpiewa
wiatrem trzęsawisko.
Trawy
syczą, szuszczą źdźbła,
W
ziołach chrzęści nuta zła-
A w
jeziorze pęd wichury
Drze
odbite w fali chmury.
Przez
samotne góry w bok
Wionął
wiatr, gdzie czuwa smok;
Pośród
głazów tam olbrzymich
Z
lasu czarne idą dymy.
Wreszcie
z dolin i ze wzgórz
Spłynął
w noc jak w otchłań mórz-
Potem
w żagiel dmąc miesiąca
W
wodę srebrne gwiazdy strącał.
Bilbo
znów się zdrzemnął. Nagle Gandalf wstał.
-
Pora spać - rzekł. - Pora dla nas, chociaż nie dla Beorna, o ile go znam. W tej
sali możecie odpoczywać spokojnie i bezpiecznie, ale ostrzegam, niech żaden z
was nie zapomni, co Beorn powiedział, nim nas opuścił: pod grozą śmierci nikomu
nie wolno wyjść poza dom, póki słońce nie wstanie.
Bilbo
zobaczył posłania już przygotowane w jednym końcu sali, na wzniesionym nieco
nad ziemią pomoście między słupami a zewnętrzną ścianą. Dla hobbita znalazł się
mały siennik i wełniany koc. Owinął się nim z przyjemnością mimo letniej pory.
Ogień przygasał, Bilbo usnął. W nocy jednak się ocknął. Na palenisku ledwie
tliła się resztka żaru, Gandalf i krasnoludy spały, sądząc z oddechów; biała
plama światła leżała na podłodze: to księżyc zaglądał przez dymnik wycięty w
dachu.
Z
dworu dochodził pomruk i taki łoskot, jakby jakieś ogromne zwierzę ocierało się
o drzwi. Hobbitowi przyszło do głowy, że może to Beorn, przemieniony
czarodziejską sztuką, i zaniepokoił się, czy niedźwiedź nie wejdzie do sali, by
ich wszystkich pozabijać. Dał więc nura pod koc, schował się cały z głową, ale
mimo strachu usnął zaraz znowu.
Dzień
był jasny, kiedy się Bilbo zbudził. Że jednak leżał w ciemnym kącie, jeden z
krasnoludów, potknąwszy się o niego, runął z hałasem z pomostu na ziemię.
Okazało się, że to Bofur; zły z powodu tego wypadku, ledwie Bilbo otworzył
oczy, zaczął zrzędzić:
-
Wstałbyś wreszcie, próżniaku, bo nic ci nie zostawimy na śniadanie. Bilbo
zerwał się natychmiast.
-
Śniadanie! - krzyknął. - Gdzie jest śniadanie?
-
Przeważnie w naszych brzuchach - odpowiedziały krasnoludy kręcące się po sali.
- Ale resztki są jeszcze na ganku. Od świtu szukamy Beorna, nie ma jednak po
nim nigdzie ani znaku, chociaż śniadanie było już zastawione, gdyśmy wyszli na
ganek.
-
A gdzie Gandalf? - spytał Bilbo spiesząc się bardzo, żeby jeszcze coś zastać na
stole.
-
Pewnie gdzieś w pobliżu - odpowiedzieli.
Lecz
Bilbo nie zobaczył tego dnia czarodzieja aż do wieczora. Przed samym zachodem
słońca Gandalf wszedł do sali, gdzie hobbit i krasnoludy siedziały przy,
wieczerzy, obsługiwane przez niezwykłe zwierzęta Beorna, które się nimi
opiekowały od rana. Beorna nikt nie widział ani nie słyszał od poprzedniej nocy
toteż wszyscy zaczynali się już tym niepokoić.
-
Gdzie jest gospodarz tego domu i gdzieżeś ty bywał cały dzień? - zakrzyknęli
wszyscy.
-
Pytajcie po kolei, ale w każdym razie odpowiem dopiero po wieczerzy. Nic w
ustach nie miałem od śniadania.
Wreszcie
Gandalf odsunął talerz i dzbanek; zjadł dwa bochenki chleba (grubo posmarowane
masłem, miodem i gęstą śmietaną) i wypił co najmniej kwartę miodu, a na
zakończenie zapalił fajkę.
-
Najpierw odpowiem na drugie pytanie - rzekł. - Ale patrzcie! Toż to wymarzone
miejsce do puszczania kółek!
I
przez długi czas nie mogli nic więcej z niego wyciągnąć, tak był zajęty:
posyłał kółka dymu w taniec wokół słupów, kazał im zmieniać kształty i kolory,
a w końcu na wyścigi uciekać przez dymnik w stropie. Musiał to być dziwny
widok, gdy tak wzlatywały nad dachem jedno po drugim, zielone, niebieskie,
czerwone, srebrzyste, żółte i białe; małe kółka prześlizgiwały się przez duże,
splatały w ósemki i chmarami jak ptaki odfruwały w świat.
-
Tropiłem ślady - rzekł wreszcie Gandalf. - Musiał tu odbywać się ostatniej nocy
istny wiec niedźwiedzi na dziedzińcu przed domem. Doszedłem wkrótce do wniosku,
że nie wszystkie Beorn poprzemieniał z innych zwierząt, bo za wiele ich było i
zbyt różnych. Powiadam wam, musiały wśród nich być i małe, i duże, i zwykłe, i
olbrzymie, a wszystkie tańczyły od zapadnięcia nocy aż do świtu prawie.
Ściągnęły z różnych stron świata, ale żaden nie przybył z zachodu, zza rzeki,
od gór. W tamtym kierunku prowadził jeden tylko trop, który wskazywał, że
niedźwiedź odszedł stąd i dotychczas nie wrócił. Po tropach trafiłem pod
Samotną Skałę. Ślad jednak urywał się na brzegu rzeki, a za skałą nurt jest
głęboki i tak porywisty, że przejść w bród nie sposób. Jak pamiętacie, na ten
brzeg dostać się łatwo po grobli, lecz po drugiej stronie skała opada urwiskiem
nad kipielą wodną. Musiałem wędrować kilka mil, zanim znalazłem miejsce, gdzie
rzeka rozlewa się szerzej i płycej i gdzie mogłem się przeprawić, brodząc i
płynąc, a potem znów wracałem kilka mil, żeby odszukać ślady niedźwiedzia. Za
późno już było, więc nie mogłem iść tym tropem daleko. Wiódł prosto do
sosnowego boru na wschodnich stokach Gór Mglistych, w którym mieliśmy
przedwczorajszej nocy przyjemne spotkanie z wilkami. Ano, odpowiedziałem
chyba ten sposób również na pierwsze wasze pytanie
- zakończył Gandalf i umilkł, zapadając na długą chwilę w zadumę.
Hobbitowi
wydało się, że zrozumiał ukryty sens opowieści czarodzieja.
-
Co teraz poczniemy - krzyknął - jeżeli on sprowadzi wargów i gobliny?!
Wszystkich nas tu zaskoczą i pozabijają! A przecież mówiłeś, że on nie żyje Z
tamtymi w przyjaźni!
-
Mówiłem. Nie bądź głupi, Bilbo. Idź lepiej do łóżka, bo widzę, że ci już rozum
usnął w głowie.
Hobbit,
bardzo zgnębiony, uznał, że nic lepszego zrobić się nie da, i poszedł spać;
krasnoludy jeszcze śpiewały swoje pieśni, gdy on już zasnął łamiąc sobie nawet
przez sen głowę nad sekretami Beorna; śniło mu się, że setki czarnych
niedźwiedzi tańczą przy księżycu powoli, ciężko, w kółko, w kółko po
dziedzińcu. Ocknął się, kiedy reszta kompanii spała, i znów usłyszał jak
poprzedniej nocy jakieś skrobanie, tupot, posapywania i pomruki za drzwiami.
Nazajutrz
rankiem zbudził ich Beorn we własnej osobie.
-
A więc jesteście wszyscy jeszcze tutaj - rzekł. Podniósł w górę hobbita i ze
śmiechem dodał: - Jak widzę, nie zjadły cię wilki ani gobliny, ani złe
niedźwiedzie. - Zgoła bez szacunku poklepał pana Bagginsa w okolicach
kamizelki. -Brzuszek nam się z powrotem pięknie zaokrąglił na chlebie i
miodzie. Chodź no do stołu, podjemy sobie znowu.
Siedli
więc wszyscy wraz z gospodarzem do śniadania. Beorn teraz dla odmiany był
bardzo wesoły, humor miał wspaniały i rozśmieszał całe towarzystwo zabawnymi
historyjkami, nie musieli też dłużej zgadywać, gdzie tak długo przebywał i
dlaczego wrócił tak serdecznie do nich usposobiony, bo sam im to powiedział.
Był na drugim brzegu rzeki, aż w górach - z czego widzicie, że umiał szybko
maszerować, przynajmniej w skórze niedźwiedziej. Zobaczył wypaloną pożarem wilczą
polanę i przekonał się, że ta część opowieści Gandalfa mówiła prawdę.
Dowiedział się nawet czegoś więcej: przyłapał jakiegoś warga i goblina
błądzących po lesie. Od nich zasięgnął języka: patrole goblinów wspólnie z
wilkami w dalszym ciągu szukały krasnoludów, rozwścieczone zabójstwem Wielkiego
Goblina oraz poparzeniem nosa przywódcy wargów, a także śmiercią wielu jego
najdzielniejszych podwładnych poległych od ognistych pocisków czarodzieja. Tyle
mu wilk i goblin, gdy ich przycisnął, powiedzieli, domyślał się jednak, że
gorszych jeszcze rzeczy należy oczekiwać, że przygotowuje się wielki wypad
całej armii goblinów i sprzymierzonych z nimi wargów na kraje leżące w cieniu
gór, obława na krasnoludów i zemsta na ludziach oraz wszelkich stworzeniach
zamieszkujących te strony, podejrzanych o udzielanie pomocy zbiegom.
-
Twoja opowieść, Gandalfie, była bardzo ciekawa - rzekł Beorn - ale podoba mi
się teraz tym bardziej, że jest, jak się upewniłem, prawdziwa. Musisz mi
wybaczyć, że ci nie uwierzyłem na słowo. Gdybyś, jak ja, żył w najbliższym
sąsiedztwie Mrocznej Puszczy, nie ufałbyś bez zastrzeżeń nikomu, chyba temu,
kogo znasz tak dobrze albo lepiej niż rodzonego brata. W każdym razie bądź
pewien, że spieszyłem z powrotem, jak mogłem, by się przekonać, czy jesteście
cali i zdrowi, i ofiarować wam wszelką pomoc, jaką rozporządzam. Od dziś będę
miał dla krasnoludów więcej niż dotąd życzliwości. Wielki Goblin zabity, Wielki
Goblin zabity! - mruczał sam do siebie z uciechą.
-
A co zrobiłeś z tym wilkiem i goblinem? - spytał nagle Bilbo.
-
Chodź i zobacz - odparł Beorn i wszyscy za jego przewodem poszli na drugą
stronę domu. Nad bramą wejściową przybita była głowa goblina, a wilcza skóra
wisiała rozpięta na sąsiednim drzewie. Beorn był straszliwy dla wrogów. Lecz teraz
już krasnoludy zyskały jego przyjaźń, więc Gandalf uznał za stosowne
opowiedzieć Beornowi wszystko i wyjawić prawdziwy cel wyprawy, aby skorzystać w
pełni z obiecanej pomocy.
A
oto co im Beorn przyrzekł: dostarczy wszystkim kucyki, Gandalfowi zaś konia na
drogę do granicy lasów, zaopatrzy ich w prowiant wystarczający przy oszczędnej
gospodarce na kilka tygodni, a tak opakowany, żeby dźwiganie go nie sprawiało
wiele kłopotu; da im więc orzechy, mąkę, suszone owoce w szczelnie zamkniętych
słojach, miód w wypalanych z czerwonej gliny garnkach i ciasto dwakroć
pieczone, dzięki czemu trzyma się długo i nawet w małej ilości spożywane dodaje
sił w marszu. Wypiek tego ciasta należał do sekretów Beorna; w skład ciasta
wchodził przede wszystkim miód, dodawany do wszystkich niemal potraw w tym
domu, bardzo pożywnych, jakkolwiek pobudzających pragnienie. Wody - zapewniał
Beorn - nie zabraknie wam w drodze, po tej stronie lasów wszędzie pełno
strumieni i źródeł.
-
Ale ścieżka przez Mroczną Puszczę jest ciemna, niebezpieczna i uciążliwa
--rzekł. - O żywność i wodę bardzo tam trudno. Nie pora jeszcze na orzechy (co
prawda może zdążą dojrzeć i przejrzeć, nim przeprawicie się przez puszczę), a z
tego, co tam rośnie, chyba tylko orzechy nadają się do jedzenia. Wszystko inne
jest dzikie, czarne, niesamowite. Użyczę wam skórzanych worków na wodę, a także
łuków i strzał. Wątpię jednak, czy cokolwiek z tego, co spotyka się w Mrocznej
Puszczy, można jeść lub pić bez szkody dla zdrowia. Jest tam, jak mi
Wiadomo,
pewien strumień, czarny i bystry, który przecina ścieżkę. Nie ważcie się z
niego pić ani się w nim kąpać, bo słyszałem, że to woda zaczarowana, powoduje
śpiączkę i utratę pamięci. Zresztą ciemności zalegają las, nie sądzę, byście
zdołali coś - jadalnego czy trującego - z łuków upolować, nie schodząc ze
ścieżki. Tego zaś pod żadnym pozorem nie wolno wam zrobić. Oto wszystkie j aż
rady, których mogę wam udzielić. Od chwili gdy wejdziecie w puszczę, niewiele
już potrafię wam dopomóc. Tam już musicie polegać tylko na własnym szczęściu i
męstwie, no i na zapasach, w które was zaopatrzę. Ale życzę wam wszelkiej
pomyślności i dom mój będzie dla was otwarty, jeśli wam tędy wypadnie wracać.
Dziękowali
mu oczywiście, kłaniali się, zamiatali kapturami, powtarzali, że są gotowi
"do usług" gospodarza wielkiego drewnianego dworu. Lecz gdy
wysłuchali jego poważnej przemowy, podupadli na duchu, bo zrozumieli, że
przygoda będzie o wiele bardziej niebezpieczna, niż się spodziewali, i że nawet
gdyby uniknęli wszystkich zasadzek po drodze, u celu czeka na nich smok.
Cały
ranek zszedł pracowicie na przygotowaniach do wymarszu. Zaraz po południu
zjedli po raz ostatni posiłek przy Beornowym stole, po czym dosiedli użyczonych
przez gospodarza wierzchowców i wielekroć jeszcze powtórzywszy pożegnania,
ruszyli dobrym kłusem za bramę.
Wydostawszy
się za wysoki żywopłot otaczający od wschodniej strony zagrodę, skręcili na
północ i podążali odtąd ku północo-wschodowi. Za radą Beorna zdecydowali się
nie jechać do głównej drogi leśnej, leżącej na południe od jego włości. Gdyby z
gór zeszli przez przełęcz, ścieżka prowadziłaby ich brzegiem górskiego potoku,
który wpadał do rzeki o kilka mil na południe od Samotnej Skały. Był tam bród
dość głęboki, przez który mogliby się przeprawić, gdyby mieli jeszcze swoje
kuce, a dalej dróżka wiodąca na skraj lasów, do wylotu starego, leśnego
gościńca. Beorn jednak przestrzegał, że drogą tą obecnie często chadzają
gobliny, a gościniec, z dawna nie używany, jak słyszał, zarósł dalej na wschód
lasem i kończył się wśród nieprzebytych moczarów, na których zatarły się już
ślady dawnych ścieżek. Poza tym gościniec po wschodniej stronie wyprowadzał z
puszczy w miejscu daleko na południe odsuniętym od Samotnej Góry musieliby więc
stamtąd odbyć jeszcze długi i trudny marsz. Na północ od Samotnej Skały puszcza
przybliżała się do Wielkiej Rzeki, a chociaż i góry także ku niej się tam
podsuwały, Beorn radził wędrowcom obrać tę drogę, bo po kilku dniach jazdy
mieli tam znaleźć początek mało znanej ścieżki przecinającej Mroczną Puszczę i
wychodzącej niemal wprost pod Samotną Górą.
-
Gobliny - mówił Beorn - nie ośmielą się przeprawić za Wielką Rzekę nawet o sto
mil na północ od mojej skały ani podejść bliżej do mego domu - dobrze jest nocą
strzeżony! - ale na waszym miejscu jechałbym ostro. Jeśli bowiem podejmą
zamierzoną napaść, wkrótce przeprawią się przez rzekę na południu i obsad2ą
cały skraj lasów, by wam odciąć drogę, a pamiętajcie, że wargowie szybciej
biegną niż kucyki. Mimo to bezpieczniej dla was będzie jechać na północ, bo
chociaż w ten sposób zbliżacie się do ich siedzib, ale robicie to, czego
gobliny najmniej się spodziewają, i będą miały dalszą drogę, by was doścignąć.
Ruszajcie teraz, jak zdołacie najżywiej!
Dlatego
to jechali w milczeniu i wypuszczali kuce do galopu wszędzie tam, gdzie gładki,
porosły trawą grunt na to pozwalał; czarny wał gór mieli po lewej ręce, a przed
sobą w dali linię rzeki wyznaczoną przez drzewa, które zbliżały się z każdą
minutą. Kiedy ruszali, słońce dopiero zaczynało zniżać się ku zachodowi i do
wieczora złociło cały kraj wokół nich. Nie chciało się wierzyć, żeby pościg
goblinów naprawdę groził, toteż gdy już kilka mil dzieliło wędrowców od
Beornowego domu, nawiązały się znów pogawędki, rozbrzmiały pieśni i wszyscy
zapomnieli niemal o ciemnej leśnej ścieżce, która czekała ich w dalszej
podróży. Wieczorem jednak, gdy zapadł zmierzch, a szczyty gór rozżarzyły się
blaskiem zachodzącego słońca, rozbili obóz, wystawili straże i większość
krasnoludów spała niespokojnie, bo w snach prześladowało ich wycie żerujących
wilków i wrzaski goblinów.
Lecz
nazajutrz dzień wstał znów piękny i pogodny; białe, jak gdyby już jesienne
opary zalegały ziemię i było dość chłodno, wkrótce jednak słońce wzeszło w
czerwieni na wschodzie, mgły zniknęły, a kompania ruszyła w dalszą drogę, gdy
cienie jeszcze były bardzo długie. Jechali tak przez dwa dni, nie widząc wciąż
nic prócz trawy, kwiatów, ptaków i pojedynczych drzew, a od czasu do czasu
napotykali stadka rudych sarn pasących się lub odpoczywających o południu w
cieniu. Hobbitowi zdarzyło się parę razy dostrzec rogi jelenia sterczące z
wysokiej trawy i z początku myślał, że to suche gałęzie. Trzeciego dnia
szczególnie gorliwie popędzali kuce - Beorn zapowiedział, że czwartego ranka
dotrą do leśnej ścieżki - i nie zatrzymawszy się o zmroku, jechali dalej nocą
przy księżycu. Gdy zmierzchało, hobbitowi wydało się, że widzi daleko, to z
prawej, to z lewej strony, cień wielkiego niedźwiedzia przemykającego chyłkiem
w tym samym co oni kierunku. Kiedy jednak ośmielił się wspomnieć o tym
Gandalfowi, czarodziej rzekł szybko:
-
Sza! nie zwracaj na to uwagi.
Nazajutrz
zerwali się do drogi przed świtem, chociaż popasali nocą bardzo krótko.
Kiedy się rozjaśniło, zaraz ujrzeli przed sobą las, jak gdyby biegnący na ich
spotkanie, a może raczej piętrzący na ich powitanie czarny, ponury mur w
poprzek drogi. Teren zaczął się wznosić stopniowo, a hobbit miał wrażenie, że
jednocześnie ogarnia ich coraz głębsza cisza. Ptaki pomilkły, sarny zniknęły,
nawet królików nie było nigdzie widać. Po południu dotarli na próg Mrocznej
puszczy i popasali niemal w cieniu drzew rosnących na jej skraju. Pnie miały
grube i sękate, konary pokrzywione, liście ciemne i długie. Bluszcz oplatał je
i słał się wokół po ziemi.
-
Oto już Mroczna Puszcza - rzekł Gandalf - najrozleglejsze lasy północnej
półkuli. Mam nadzieję, że wam się spodoba. Teraz trzeba odesłać te wspaniałe
kucyki, które wam pożyczono.
Krasnoludy
miały ochotę sprzeciwić się temu, lecz czarodziej przemówił im do rozumu.
-
Beorn nie jest tak daleko stąd, jak wam się zdaje, a w każdym razie radziłbym
dotrzymać obietnicy, bo niebezpiecznie jest mieć w nim wroga. Pan Baggins ma
bystrzejszy wzrok od was, jeśli nie zauważyliście, że co dzień po zmroku
zjawiał się w pobliżu nas ogromny niedźwiedź i szedł krok w krok za na-mi lub
siadał z dala i przy blasku księżyca patrzał na nasz obóz. A nie robił tego
tylko po to, by nam dopomóc i wskazywać drogę, lecz również, by pilnować
kucyków. Beorn jest wam życzliwy, ale swoje zwierzęta kocha jak rodzone dzieci.
Nie doceniacie, ile wam okazał względów, pozwalając na nich galopować tak
da-leko, i nie przeczuwacie, co by się stało, gdybyście spróbowali zabrać je z
sobą do puszczy.
-
A koń? - spytał Thorin. - Nie wspomniałeś o odesłaniu swojego wierzchowca.
-
Nie wspomniałem, bo go nie zamierzam odsyłać. - Jakże więc będzie z twoją
obietnicą?
-
Niech cię o to głowa nie boli. Nie odeślę konia, ponieważ sam na nim wrócę. W
ten sposób dowiedzieli się, że Gandalf chce ich opuścić na skraju Mrocznej
Puszczy, i wpadli w rozpacz. Nic jednak nie mogło wzruszyć postanowienia
czarodzieja.
-
Wszystko już omówiliśmy dawno temu, gdy wylądowaliśmy na Samotnej Skale -
powiedział. - Nie ma co dalej dysputować. Jak wam mówiłem, czekają mnie pilne
sprawy na południu. Już i tak się zapóźniłem przez wasze tarapaty. Może się
jeszcze spotkamy, nim ukończycie tę wyprawę, a może nie. Będzie to leżało od
waszego szczęścia, od waszej odwagi i rozsądku; posyłam z wami pana Bagginsa.
Powiedziałem już kiedyś, że w tym hobbicie tkwi coś więcej, niż sobie
wyobrażacie; wkrótce przekonacie się, że to prawda. Głowa do góry, Bilbo, nie
rób takiej nieszczęśliwej miny. Pocieszcie się, Thorinie i cała kompanio! Bądź
co bądź to wasza wyprawa. Pomyślcie o skarbie, który was czeka u celu, a
zapomnijcie o puszczy i o smoku, przynajmniej do jutra rana.
Powtórzył
im to samo nazajutrz rankiem. Nie mieli więc wyboru, napełnili skórzane sakwy
czystą wodą ze źródła, które znaleźli w pobliżu wylotu leśnej ścieżki,
rozjuczyli kuce, rozdzielili bagaże, jak umieli najsprawiedliwiej - chociaż
Bilbo miał wrażenie, że jemu przypadła szczególnie ciężka paka, i wcale nie
cieszyła go myśl o dźwiganiu jej na własnym grzbiecie przez całe mile.
-
Nie martw się! - rzekł Thorin. - Z każdym dniem bagaż będzie lżejszy, będzie go
ubywało aż za prędko. Wkrótce prowiant się wyczerpie i przyjdzie nam wszystkim
żałować, że nie dźwigamy cięższych worków.
Wreszcie
pożegnali kuce i zwrócili je łbami w stronę Beornowego domu, Puściły się zaraz
żwawym truchtem, jak gdyby bardzo rade, że ciemnościom Mrocznej Puszczy
pokazują ogony. Kiedy znikały w dali, Bilbo przysiągłby, że coś jakby
niedźwiedź wychynęło z cienia drzew i szybko podążyło za kucykami.
Z
kolei zaczął się żegnać Gandalf. Bilbo, okropnie nieszczęśliwy, siadł na ziemi
i marzył, by znaleźć się wraz z czarodziejem na siodle jego wierzchowca. Po
śniadaniu (nadzwyczaj skromnym) zajrzał do lasu, a chociaż był ranek, puszcza
wydała mu się ciemna jak noc i bardzo tajemnicza. "Jakby tam coś czyhało i
patrzało na mnie" - pomyślał.
-
Bywaj zdrów! - rzekł Gandalf do Thorina. - Bywajcie zdrowi wszyscy! Prosto jak
strzelił przez puszczę wiedzie teraz wasza droga. Nie schodźcie ze ścieżki!
Jeśli ją opuścicie, tysiąc szans przeciw jednej, że nigdy już nie uda wam się
jej odnaleźć i nie wydostaniecie się z Mrocznej Puszczy. A w takim razie ani
ja, ani nikt już by was pewnie więcej nie zobaczył.
-
Czy koniecznie musimy przejść przez tę puszczę? - jęknął hobbit.
-
Koniecznie - odparł czarodziej - jeżeli chcecie znaleźć się po jej drugiej
stronie. Albo przebędziecie te lasy, albo musicie wyrzec się całej wyprawy. Nie
pozwolę ci się teraz wycofać z kompanii, panie Baggins. Wstyd mi za ciebie, że
taka myśl mogła postać w twojej głowie. Masz w moim zastępstwie opiekować się
krasnoludami! - zakończył ze śmiechem.
-
Nie, nie - rzekł Bilbo. - Ja wcale nie to miałem na myśli. Pytałem, czy nie
można jakoś obejść puszczy okrężną drogą.
-
Można, jeśli masz ochotę maszerować dwieście mil, czy coś koło tego, na północ,
a potem dwa razy tyle z powrotem na południe. Ale i tak nie byłaby to droga
bardzo bezpieczna. W tej części świata nie ma bezpiecznych dróg. Pamiętaj, że
stoisz na brzegu Pustkowia i gdziekolwiek się obrócisz, możesz oczekiwać
niespodzianek wszelkiego rodzaju. Zanimbyś obszedł od północy Mroczną Puszczę,
trafiłbyś w doliny Szarych Gór, gdzie po prostu roi się od goblinów, skrzatów i
orków najgorszego pokroju. Zanimbyś je obszedł od południa, zaszedłbyś do kraju
Czarnoksiężnika; a nawet tobie, mój Bilbo, nie trzeba chyba tłumaczyć, co to za
jeden. Nie radzę wam zbliżać się bodaj do miejsc, które on obejmuje wzrokiem ze
swojej czarnej wieży. Trzymajcie się ścieżki leśnej, nie upadajcie na duchu,
ufajcie, że wszystko pójdzie jak najlepiej, a przy wielkim szczęściu może wam
się uda pewnego dnia wyjść z puszczy i ujrzeć przed sobą Długie Moczary, a za
nimi na wschodzie wystrzelającą wysoko Samotną Górę, pod którą kochany stary
Smaug drzemie i - miejmy nadzieję -wcale się was nie spodziewa.
-
Doprawdy pocieszyłeś nas nadzwyczajnie - mruknął Thorin. - Do widzenia. Skoro
nie chcesz iść dalej z nami, lepiej już nas pożegnaj bez dłuższej przemowy.
-
Do widzenia, do widzenia naprawdę - rzekł Gandalf i zawróciwszy konia na
zachód, odjechał. Nie mógł jednak oprzeć się pokusie i rzucił im jeszcze
ostatnie słowo. Nim się znalazł poza zasięgiem głosu, obrócił się w siodle,
przyłożył dłonie do ust i zawołał. Głos czarodzieja doszedł ich nikły, lecz
zrozumieli:
-
Do widzenia! Bądźcie grzeczni i ostrożni, a nie schodźcie za nic ze ścieżki! Po
czym puścił konia w galop i po chwili zniknął im z oczu.
-
Och, do widzenia! Jedźże sobie wreszcie! - odkrzyknęły krasnoludy, tym bardziej
złe na Gandalfa, że szczerze były zrozpaczone tracąc jego towarzystwo.
Zaczynała się najniebezpieczniejsza część drogi. Każdy załadował na plecy przypadającą
mu w udziale ciężką pakę i sakwę z wodą, a potem odwrócili się od jasnych łąk i
zanurzyli w ciemny las.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz