Rozdział 6
Z patelni w ogień
Bilbo
umknął wprawdzie goblinom, ale nie miał pojęcia, gdzie jest. Stracił kaptur,
płaszcz, prowianty, kuca, guziki i kompanię. Szedł naprzód, naprzód, póki
słońce nie zaczęło chylić się ku zachodowi - za góry. Cień gór padał teraz w poprzek ścieżki hobbita. Bilbo obejrzał się wstecz, potem znów spojrzał przed
siebie, lecz tu zobaczył tylko grzbiety i stoki wzgórz opadające na równiny i niziny, które niekiedy przebłyskiwały między drzewami.
-
Wielkie nieba! - krzyknął. - Zdaje się, że wyszedłem po drugiej stronie Gór
Mglistych, prosto na Skraj Ziemi za Górami. Gdzież, ach gdzież podział się
Gandalf? Gdzie mogą być krasnoludy? Mam nadzieję, że nie zostały tam, w niewoli
u goblinów!
Znów
wędrował naprzód, wyszedł z wysoko położonej dolinki przez zamykający ją
grzbiet i skłonem zbiegł w dół. Lecz w jego głowie obudziła się pewna myśl,
która nękała go bezustannie: czy nie powinien by teraz, skoro ma czarodziejski
pierścień, wrócić do tamtych okropnych, okropnych lochów i poszukać przyjaciół?
Doszedł wreszcie do wniosku, że to jest jego obowiązkiem, i postanowił -
chociaż bardzo zrozpaczony - zawrócić; lecz w tej samej chwili usłyszał jakieś
głosy.
Przystanął
nadstawiając uszu. Głosy nie przypominały skrzeczenia goblinów, zaczął się więc
skradać bliżej, bardzo ostrożnie. Znajdował się na kamiennej ścieżce zygzakiem
biegnącej w dół; po lewej ręce miał skalną ścianę, a po prawej stok górski; tuż
poniżej ścieżki, w rozpadlinach rosły gęsto niskie drzewa i krzaki: Właśnie w
jednej z tych kotlinek pośród zarośli toczyła się żywa rozmowa.
Bilbo
podpełznął jeszcze bliżej i niespodzianie ujrzał sterczącą między głazami głowę
w czerwonym kapturze: to Balin pełnił wartę. Hobbit miał ochotę klasnąć w ręce
i krzyknąć z radości, lecz nie zrobił tego. Nie zdjął dotychczas z palca
pierścienia z obawy przed jakimś nieoczekiwanym i niepożądanym spotkaniem,
teraz więc stwierdził, że Balin, patrząc wprost na niego, wcale go nie widzi.
"Sprawię
im niespodziankę" - pomyślał czołgając się pośród krzaków, brzegiem
kotlinki. Gandalf o coś się spierał z krasnoludami. Omawiali wszystko, co im
się przytrafiło w lochach, a także zastanawiali się i naradzali, co teraz
należy zrobić. Krasnoludy szemrały, gdy Gandalf tłumaczył, że nie wolno im
wędrować dalej, zostawiając pana Bagginsa w łapach goblinów, nie usiłując nawet
sprawdzić, czy hobbit żyje, czy zginął, i nie podejmując jakiejś próby ratunku.
-
Bądź co bądź, to mój przyjaciel - mówił czarodziej - i dość poczciwy malec.
Czuję się za niego odpowiedzialny. Nie mogę odżałować, żeście go zgubili.
Krasnoludy bardzo chciały wiedzieć, po co w ogóle tego hobbita wzięto na
wyprawę,
dlaczego nie trzymał się kompanii i nie wyszedł z tunelu razem z nimi, wreszcie
czemu Gandalf nie wybrał kogoś rozsądniejszego.
-
Więcej z nim mieliśmy kłopotu niż pożytku - powiedział któryś. - Jeślibyśmy
teraz mieli wracać do tych obrzydliwych lochów po niego, to niech go kaczki
zdepcą.
Gandalf
odparł z gniewem:
-
Ja go wam przyprowadziłem, a ja nie ofiarowuję bezużytecznych darów. Albo
pomożecie mi go odszukać, albo idę bez was, radźcie sobie sami w tych
tarapatach. Jeżeli odnajdziemy hobbita, przekonacie się, że mi jeszcze za to
podziękujecie, nim skończy się nasza przygoda. Ale jakże ty mogłeś, Dori,
zgubić Bilba?
-
Ty byś go też zgubił - rzekł Dori - gdyby w ciemnościach znienacka goblin
schwycił cię za łydkę, podciął ci nogi i zwalił na plecy.
-
Czemuś go przynajmniej potem nie podniósł i nie zabrał z sobą?
-
Wielkie nieba! Jak możesz pytać o takie rzeczy? Przecież gobliny biły i gryzły
w mroku, wszyscy się przewracali jeden przez drugiego, grzmocili nawzajem po
ciemku! Tyś mi o mały włos głowy nie obciął swoim Glamdringiem, a Thorin
wywijał Orkristem na wszystkie strony. Nagle oślepiłeś nas po swojemu jakimiś
fajerwerkami i zobaczyliśmy, że gobliny cofają się wyjąc wniebogłosy.
Krzyknąłeś: "Za mną", to znaczy, że każdy miał iść za tobą.
Myśleliśmy, że wszyscy idą. Nie było czasu, żeby się przeliczyć, dobrze o tym
wiesz, póki nie wypadliśmy, przebijając się przez straże, za dolne wrota i
potem na łeb, na szyję w dół, aż do tego miejsca. No i siedzimy tutaj, a
włamywacza - niech go licho! -nie ma.
-
A właśnie że jest! - zawołał Bilbo stając między nimi i zsuwając pierścień z
palca.
Ależ
skoczyli wszyscy na równe nogi! Krzyk się podniósł radosny i zdumiony. Gandalf
dziwił się nie mniej od innych, ale cieszył się chyba jeszcze bardziej niż
reszta kompanii. Wezwał Balina i powiedział mu, co myśli o wartowniku, który
pozwala komukolwiek wleźć tak do obozu bez ostrzeżenia. Nie da się zaprzeczyć,
że tego dnia hobbit znacznie poprawił sobie reputację u krasnoludów. Jeśli
który z nich, mimo zapewnień Gandalfa, nie dowierzał, że Bilbo jest naprawdę
pierwszorzędnym włamywaczem, teraz wyzbył się co do tego wszelkich wątpliwości.
Najdłużej nie mógł otrząsnąć się z osłupienia Balin, wszyscy jednak
przyznawali, że hobbit dokonał niezwykłej sztuki.
Bilbo,
zadowolony z pochwał, śmiał się w duchu, nie mówiąc ani słowa o pierścieniu; a
gdy dopytywali się natarczywie, jakim sposobem tak ich podszedł znienacka,
rzekł:
-
No, wiecie, po prostu podpełznąłem bardzo ostrożnie i cichutko.
-
Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się, żeby mysz bodaj przemknęła się przed moim
nosem nie dostrzeżona - powiedział Balin. - Zdejmuję przed tobą kaptur! - I
zdjął kaptur naprawdę. - Balin do usług!
-
Baggins, twój sługa! - rzekł Bilbo.
Nalegali,
żeby im Bilbo opowiedział o przygodach, jakie go spotkały po rozstaniu się z
nimi, siadł więc pośrodku i opowiedział wszystko - z wyjątkiem tego, że znalazł
pierścień. ("Na razie lepiej nie mówić" - pomyślał.) Szczególnie
zainteresowała ich gra w zagadki i z dreszczem uznania słuchali, gdy opisywał
Golluma.
-
A wtedy nic już więcej nie mogłem wymyślić, mając tę poczwarę tuż u bo-ku -
kończył swą opowieść Bilbo - więc spytałem: "Co mam w kieszeni?" Trzy
razy próbował, ale nie zgadł. Wówczas powiedziałem: "Jak będzie z twoją
obietnicą? Pokaż mi wyjście". Ale on chciał mnie zabić, więc uciekłem i
przewróciłem się, a on nie zauważył mnie w ciemnościach i ominął. Poszedłem za
nim, bo dostrzegłem, że coś gada sam do siebie. Gollum myślał, że ja znam
drogę, więc szedł właśnie tymi korytarzami, które prowadziły do wyjścia. Potem
jednak siadł zagradzając wstęp do ostatniego korytarza i nie mogłem się tam
dostać. No, to skoczyłem przez Golluma i pobiegłem prosto do wrót.
-
A co na to strażnicy? - pytały krasnoludy. - Czy nie było straży?
-
Owszem, była. Była nawet cała gromada strażników, ale ja im się wymkną-łem.
Ugrzęzłem w drzwiach, bo ledwie wąska szparka została uchylona, i pogubi-łem
mnóstwo guzików - rzekł Bilbo spoglądając ze strapieniem na swoją podartą
odzież. - W końcu jednak przecisnąłem się jakoś, no i jestem z wami!
Krasnoludy
patrzyły na niego z nowym zupełnie szacunkiem, gdy wspominał ° wymknięciu się
straży, o przeskoczeniu przez Golluma, o przeciśnięciu się przez drzwi tak,
jakby to nie było nic trudnego ani bardzo niebezpiecznego.
-
A co, nie mówiłem? - zaśmiał się Gandalf. - Pan Baggins potrafi więcej, niż nam
się wydaje.
Mówiąc
to, rzucił hobbitowi spod krzaczastych brwi dziwne spojrzenie; Bilbo
zastanawiał się, czy aby czarodziej nie odgadł tej części jego historii, którą
on wolał przemilczeć.
Z
kolei Bilbo zaczął wypytywać, bo wprawdzie Gandalf wytłumaczył już wszystko
krasnoludom, lecz hobbit nic z tego nie słyszał. Chciał wiedzieć, jak się
stało, że czarodziej znalazł się w pieczarze goblinów między nimi, i dokąd
teraz wszyscy razem pójdą.
Czarodziej,
prawdę rzekłszy, nie miał wcale ochoty tłumaczyć po raz drugi swoich sztuczek,
powiedział więc hobbitowi tylko tyle, że zarówno on, jak i Elrond dobrze
wiedzieli o obecności złych goblinów w tej okolicy gór, lecz główna brama
goblinowych lochów wychodziła dawniej na inną ścieżkę, łatwiejszą do przebycia,
i tam często gobliny chwytały nocą pod swoimi wrotami zapóźnionych podróżnych.
Widocznie wszyscy zaczęli unikać tamtej drogi, gobliny więc przebiły sobie
wyjście na ścieżkę, którą obrały krasnoludy, a musiało to się stać dopiero w
ostatnich czasach, skoro dotychczas ten szlak uchodził za najbezpieczniejszy.
-
Muszę się rozejrzeć wśród olbrzymów - rzekł Gandalf - może znajdzie się któryś
na tyle przyzwoity, żeby zablokować z powrotem to wyjście. Jeśli tego się nie
zrobi, nie będzie wkrótce w ogóle mowy o przeprawie przez góry.
Na
krzyk Bilba czarodziej natychmiast zrozumiał, co się dzieje. Korzystając ż
rozbłysku ognia, który zabił napastujące go gobliny, Gandalf skoczył przez
szczelinę w ostatnim momencie, zanim się zatrzasnęła. W ślad za poganiaczami
więźniów doszedł do wielkiej pieczary i ukryty w ciemnościach u jej progu,
zrobif najlepszy, jaki się dało, użytek ze swojej magii.
-
Trudna to była rozgrywka - powiedział. - Wszystko stawiałem na jedną kartę.
Oczywiście
Gandalf od lat ćwiczył się w sztuce czarowania ogniem i światłem (przypominacie
sobie chyba, że nawet hobbitowi utkwiły w pamięci magiczne fajerwerki, które
czarodziej urządzał u Starego Tuka na zabawach w noc sobótki). Resztę historii
już znamy, warto może tylko wyjaśnić, że Gandalf wiedział o drugim wyjściu,
zwanym przez gobliny dolną bramą, w którym Bilbo zostawił swoje guziki. W
gruncie rzeczy o tym wyjściu wiedział każdy, kto był trochę obznajmiony z tą
częścią gór, ale jedynie czarodziej mógł nie stracić gło-wy w lochach i
poprowadzić całą kompanię we właściwym kierunku.
-
Zbudowali tę bramę przed wiekami - rzekł Gandalf - częściowo po to, by mieć
drogę ucieczki w razie potrzeby, a częściowo dla wypadów w krainę za górami,
gdzie po dziś dzień gobliny grasują po nocach, czyniąc wielkie szkody. Strzegą
wyjścia nieustannie, dlatego nie udało się dotąd nikomu zatarasować go głazami.
Po ostatniej przygodzie będą strzegły swoich wrót jeszcze czujniej -zakończył
ze śmiechem.
Wszyscy
roześmieli się z nim razem. Koniec końców stracili wprawdzie dużo, ale zabili
Wielkiego Goblina oraz mnóstwo jego poddanych i uratowali się wszyscy, mieli
więc prawo uważać, że - jak dotąd - zwyciężyli.
Czarodziej
przywołał ich jednak do rozsądku.
-
Trzeba zaraz ruszyć dalej, skoro trochę już odpoczęliśmy - rzekł. - Setki
goblinów puszczą się za nami w pogoń, gdy noc zapadnie; patrzcie, już się
cienie wydłużyły. Gobliny potrafią wywęszyć ślad nawet w kilka godzin po naszym
przejściu. Przed zmierzchem musimy znaleźć się o wiele mil stąd. Jeśli pogoda
się utrzyma, będzie świecił księżyc, a to dla nas bardzo pożądane. Co prawda
goblinom księżyc nie przeszkodzi, ale nam pomoże, rozjaśniając drogę.
Tak,
tak - odpowiedział na pytania, którymi zasypał go hobbit. - W lochach gubi się
rachunek czasu. Dziś mamy czwartek, a schwytani zostaliśmy do niewoli w noc
poniedziałkową czy raczej przed świtem we wtorek. Przeszliśmy wiele mil i
dotarli do samego serca góry, teraz zaś stoimy po drugiej stronie górskiego
łańcucha. Udało nam się wspaniale skrócić drogę! Ale znaleźliśmy się w innym
miejscu, niżby nas wyprowadziła ścieżka, o wiele dalej na północ; mamy przed
sobą kraj trudny i niebezpieczny. Przy tym wciąż jeszcze jesteśmy dość wysoko.
A teraz w drogę!
-
Jestem okropnie głodny - jęknął Bilbo uprzytamniając sobie nagle, że nic w
ustach nie miał od przedprzedwczorajszego wieczora. Nie macie pojęcia, co to
znaczy dla hobbita! Żołądek miał pusty i zapadnięty, a nogi się pod nim
uginały; poczuł to dopiero teraz, gdy minęło napięcie.
-
Na to nie ma rady - odparł Gandalf - chyba że chciałbyś wrócić i grzecznie
Poprosić gobliny, może ci oddadzą kucyka i bagaże.
-
Pięknie dziękuję, nie! - rzekł Bilbo.
-
W takim razie musimy zacisnąć pasy i brnąć dalej; lepiej, bądź co bądź, obejść
się bez kolacji niż posłużyć goblinom za wieczerzę.
Bilbo
w marszu wciąż rozglądał się pilnie, czy nie znajdzie się coś do zjedzenia, ale
czarne jagody dopiero kwitły, orzechów tym bardziej jeszcze nie było ani bodaj
owoców na głogu. Skubnął tylko źdźbło szczawiu i popił wody z górskiego
potoczka, który przeciął im ścieżkę; niezbyt się tym pożywił.
Szli
i szli wciąż naprzód. Górska ścieżka skończyła się wkrótce. Znikły zarośla,
wysokie trawy wśród głazów, kopce ziemi nad króliczymi norami, tymianek,
szałwia, macierzanka i żółte skalne różyczki; wędrowcy znaleźli się na szczycie
rozległego rumowiska, pozostałego widocznie po kamiennej lawinie. Kiedy zaczęli
schodzić w dół, spod stóp osuwały im się zrazu drobne kamyki i gruz, później
potoczyły się z łoskotem większe odłamki skalne, które spadając pchnęły inne,
tak że sunęły w dół w chmurze pyłu i z okropnym hukiem. Po chwili, jakby cały
stok nad nimi i pod nimi ruszył z miejsca, nasi wędrowcy, zbici w gromadę,
zjeżdżali w dół w straszliwym zamęcie sypiących się, grzechoczących, huczących
odłamków skalnych i kamieni.
Uratowały
ich drzewa rosnące u stóp rumowiska. Osunęli się na skraj sosnowego lasu
wspinającego się po stoku; była to niejako przednia straż ciemnych, gęstszych
borów zalegających niżej położoną dolinę. Niektórzy objąwszy pnie powyłazili na
najniższe gałęzie, inni-a między nimi mały hobbit - -znaleźli za drzewami
schronienie przed kamiennymi pociskami. Wreszcie nie-bezpieczeństwo minęło,
lawina uspokoiła się, ostatnie już trzaski rozlegały się z rzadka, gdy
największe z potrąconych głazów, podskakując i tocząc się, spadały między
paprociami i korzeniami sosen aż na dno doliny.
-
Świetnie, to nam znów skróciło drogę - rzekł Gandalf - a nawet gobliny tropiąc
nasze ślady nie zdołają tędy zejść cichcem.
-
Możliwe - mruknął Bombur - za to bez trudu mogą nam zepchnąć kamienie na głowy.
Krasnoludy
(Bilbo też), wcale nie zachwycone, rozcierały siniaki na potłuczonych łydkach i
stopach.
-
Głupstwa mówisz! Zaraz się usuniemy z drogi lawinie. Ale żywo! Spójrzcie na
światło!
Słońce
od dawna już skryło się za górami. Cienie wokół wędrowców rosły, chociaż z
oddali, poprzez drzewa i nad czarnymi czubami rosnących niżej sosen, można było
jeszcze dostrzec blask wieczoru nad równiną. Zbiegli, jak mogli najszybciej,
łagodnym zboczem przez sosnowy bór na ścieżkę opadającą zakosami, lecz wciąż
prowadzącą ich ku południowi. Niekiedy musieli przedzierać się przez morza
paproci, których liście sterczały wyżej niż głowa hobbita, czasem maszerowali
cicho, cichutko po podściółce z sosnowych igieł, ale mrok leśny gęstniał coraz
bardziej i cisza leśna ogarniała ich coraz głębsza. Nie było tego wieczora
wiatru, więc żaden podmuch nie wzbudzał w konarach drzew nawet szumu podobnego
do westchnienia morza.
-
Czy musimy iść jeszcze dalej? - spytał Bilbo, gdy zrobiło się wreszcie tak
ciemno, że ledwie dostrzegał brodę Thorina kiwającą się tuż obok na ścieżce, i
tak cicho, że oddechy krasnoludów wydawały mu się hałaśliwe. - Palce u nóg mam
już pokaleczone i powykręcane, łydki mnie bolą, a brzuch mi obwisł jak pusty
worek.
-
Jeszcze trochę - odparł Gandalf.
Po
chwili, która dłużyła się wędrowcom w nieskończoność, wyszli niespodzianie na
otwartą, bezdrzewną polanę. Księżyc wzeszedł i oświetlał pustą przestrzeń. Nie
wiadomo czemu, to miejsce nie wydało im się przyjazne, chociaż nic złego nie
mogli wypatrzyć.
Nagle
z daleka, od podnóża gór, dobiegło ich uszu przeciągłe, rozedrgane wycie.
Gdzieś z prawej strony, o wiele bliżej, odpowiedziało mu drugie, potem z lewej,
jakby dość blisko - trzecie. To wilki wyły do księżyca, to wilki się zwoływały!
Wprawdzie
w pobliżu norki pana Bagginsa nie było wilków, lecz hobbit znał dobrze ich
głos. Nieraz opisywano mu go w opowieściach. Jeden z jego starszych kuzynów (ze
strony Tuków), który wiele w życiu podróżował, zwykł był naśladować wilcze
wycie, żeby Bilba nastraszyć. Toteż gdy je hobbit usłyszał w lesie, w
księżycową noc, przebrała się miara jego męstwa. Przecież nawet zaczarowany
pierścień nie mógł go obronić od wilków, i to od wilków z tej najgorszej
wilczej bandy, żyjącej w cieniu gór zamieszkanych przez gobliny, na Skraju
Pustkowia, na granicy Nieznanego. Wilki takie mają węch lepszy nawet od
goblinów i nie potrzebują cię widzieć, żeby schwycić.
-
Co teraz robić, co robić?! - krzyknął Bilbo. - Uciec goblinom, żeby wpaść w
pazury wilkom! - rzekł i weszło to później w przysłowie, chociaż my raczej mówimy
w takich przykrych wypadkach: z deszczu pod rynnę - albo: z patelni w ogień.
-
Prędko! Na drzewa! - krzyknął Gandalf; wszyscy dopadli na skraju polany drzew,
wyszukując takie, których gałęzie zwisały nisko lub których smukłe pnie
ułatwiały wspinaczkę. Domyślacie się, że nie marudzili z wyborem; w mig
powłazili na sosny, pnąc się jak najwyżej, zatrzymując dopiero wtedy, gdy
cieńsze u czuba gałązki nie wydawały się dość mocne. Uśmiałbyś się (oczywiście,
gdybyś patrzał z bezpiecznej odległości) na widok brodatych krasnoludów
zagnieżdżonych wysoko na drzewach, niby starsi panowie, co zwariowali i udają
małych chłopców. Fili i Kili siedzieli na szczycie smukłego modrzewia, jak na
choince olbrzymów. Dori, Nori, Ori, Oin i Gloin usadowili się wygodnie na ogromnym
świerku o regularnych gałęziach, sterczących w równych odstępach niby szprychy
koła. Bifur, Bofur, Bombur i Thorin schronili się na drugim świerku, Dwalin i
Balin wdrapali się na strzelistą jodłę i usiłowali znaleźć wygodne miejsce
wśród zieleni najwyższych pędów, Gandalf, o wiele od reszty kompanii roślejszy,
wybrał drzewo, na które żaden z krasnoludów nie zdołałby wleźć, gruby pień
sosny stojącej na samym skraju polany. Na pół schowany w gałęziach, wychylając
się błyskał jednak oczyma w księżycowej poświacie.
A
Bilbo? Nie umiał wdrapać się na żadne z drzew i biegał w panice od pnia do pnia
jak królik, który zgubił drogę do swej norki, gdy sfora już następuje mu na
pięty.
-
Znowu zostawiłeś włamywacza samego - rzekł Nori do Doriego, spoglądając z
wysoka na ziemię.
-
Nie mogę przecież stale dźwigać go na plecach - odpowiedział Dori - i w dół
tunelem, i w górę na drzewo. Za kogo ty mnie masz? Za tragarza?
-
Jeśli mu nie pomożemy, wilki go zjedzą - rzeki Thorin, bo już z wszystkich
stron z każdą sekundą bliżej dochodziło wycie. - Dori! - zawołał, Dori bowiem
siedział najniżej i na najwygodniejszym drzewie -pospiesz się i podaj rękę panu
Bagginsowi!
Dori
wprawdzie lubił zrzędzić, ale w gruncie rzeczy był zacnym krasnoludem. Chociaż
jednak spuścił się na najniższą gałąź i wyciągnął rękę, jak zdołał najdalej,
Bilbo nie mógł jej dosięgnąć. Dori musiał więc zeskoczyć na ziemię i pozwolić,
by hobbit wlazł mu na plecy.
W
tym momencie właśnie wilki ujadając wpadły na polanę. Nagle krasnoludy ujrzały
setkę oczu wpatrzonych w siebie. Lecz Dori nawet wówczas nie opuścił hobbita.
Czekał, aż Bilbo z jego ramion wygramoli się na gałąź, i dopiero wtedy sam
także na nią się podciągnął. W ostatniej chwili! Już wilk zębami chwycił go za
płaszcz i mało brakowało, a byłby nieboraka ściągnął z powrotem na ziemię. W
minutę później całe stado naszczekiwało pod drzewem i wspinało się przednimi
łapami na pień, z płomieniem w ślepiach i z wywieszonymi jęzorami.
Lecz
nawet najdziksi wargowie (bo tak nazywa się wilcze plemię na Skraju Pustkowia)
nie umieją łazić po drzewach. Na razie więc podróżnicy mogli czuć się
bezpiecznie. Szczęściem wieczór był ciepły i bez wiatru. Niezbyt jest wygodnie
siedzieć przez dłuższy czas na drzewie nawet w zwykłych okolicznościach, ale na
zimnie i wichrze, gdy zgraja wilków czyha na dole, doprawdy trudno wytrzymać.
Polana
otoczona pierścieniem drzew była najwidoczniej miejscem wilczych Zgromadzeń.
Ściągało też tych bestii coraz więcej. Zostawiły straż u stóp sosny, na której
przycupnął Dori i Bilbo; potem rozbiegły się wietrząc, aż zwęszyły wszystkie
drzewa, na które ktoś się schronił. Przy każdym z nich postawiły warty, reszta
zaś wilków - a były ich setki - obsiadła polanę wielkim kręgiem; ogromny siwy
zwierz wystąpił na środek, by przemówić do zgrai w okropnym języku wargów.
Gandalf rozumiał ich mowę, Bilbo jej nie znał, lecz straszliwy dźwięk
wystarczał, by domyślić się, że chodzi o rzeczy okrutne i złe; tak też było
rzeczywiście. Od czasu do czasu wilki siedzące w koło odpowiadały siwemu
przywódcy chórem, a głosy te brzmiały tak złowrogo, że hobbit za każdym razem
omal nie spadał z gałęzi.
Powiem
wam, co usłyszał Gandalf, choć Bilbo przemowy nie zrozumiał. Wargowie i gobliny
często się wzajemnie wspierają w swoich zbrodniczych przedsięwzięciach. Gobliny
rzadko oddalają się od swoich górskich kryjówek, chyba że je ktoś z nich
wypędzi i zmusi do szukania nowych siedzib lub gdy maszerują na wojnę (co, na
szczęście, od dawna już się nie zdarzyło). W owych wszakże czasach urządzały
niekiedy wypady, zwłaszcza po żywność i po jeńców, którzy by dla nich
pracowali. Wtedy zwykle gobliny sprzymierzały się z wilkami, obiecując w zamian
za pomoc udział w łupach. Niekiedy dosiadały wilków jak ludzie koni. Otóż z
przemowy siwego warga wynikało, że na tę noc zamierzona była wielka wyprawa
goblinów. Wilki zebrały się na umówionym miejscu, lecz gobliny jakoś się
spóźniały. Powodem z pewnością była śmierć Wielkiego , Goblina oraz zamęt
wzniecony przez ucieczkę krasnoludów, Bilba i czarodzieja, których
prawdopodobnie jeszcze wciąż szukano.
Mimo
niebezpieczeństw tych odległych ziem znaleźli się ostatnimi czasy odważni
ludzie, którzy zaczęli powracać tu z południa, wycinać drzewa i budować sobie
osiedla, wybierając mniej ponure lasy w dolinach i wzdłuż biegu rzek. Było tych
śmiałków wielu i dobrze uzbrojonych, toteż nawet wilki nie ważyły się ich
napastować w biały dzień, gdy trzymali się razem. Teraz jednak bestie
postanowiły wspólnie z goblinami napaść nocą wioski położone najbliżej gór:
Gdyby ten plan wykonały, nie zostałaby w tych osiedlach do jutra ani żywa
dusza, wszystkich by wybito, z wyjątkiem nielicznych jeńców, których by dostały
od wargów w zapłacie gobliny, by ich uprowadzić do swoich lochów.
Straszno
było słuchać przemowy siwego wodza wilków, nie tylko ze współczucia dla poczciwych
leśnych osadników, ich żon i dzieci, lecz także dlatego, że oznaczało to groźne
niebezpieczeństwo dla Gandalfa i jego przyjaciół. Wargowie ze zdumieniem i
wściekłością odkryli ich obecność na swojej polanie. Wzięli ich za wysłanych na
zwiady sprzymierzeńców tutejszej ludności, którzy wieść o uknutym napadzie
rozniosą po dolinie; wówczas gobliny i wilki musiałyby stoczyć z ludźmi
straszliwą bitwę zamiast ich zaskoczyć we śnie i bez walki pożreć lub porwać w
niewolę. Toteż wargowie postanowili nie ruszać się z polany i nie dopuścić do
ucieczki ukrytych na drzewach nieprzyjaciół co najmniej do rana. go na długo
przed świtem z pewnością - jak powiadały wilki - nadciągnie z gór wojsko
goblinów, a gobliny będą umiały wdrapać się na drzewa lub ściąć je siekierami.
Rozumiecie
teraz, dlaczego Gandalf, przysłuchując się wilczemu ujadaniu i warczeniu, zląkł
się okropnie, chociaż bowiem był czarodziejem, musiał uznać, że kompania
znalazła się w groźnym położeniu i wcale jeszcze nie umknęła goblinom. Mimo
wszystko nie zamierzał pozwolić, by wilki bez przeszkód urzeczywistniły swoje
niecne plany, jakkolwiek niełatwo mu było działać siedząc wysoko na drzewie,
podczas gdy wargowie zajmowali całą polanę dokoła. Nazrywał z sąsiednich gałęzi
sosny co większych szyszek, zapalił jedną z nich jaskrawym, błękitnym
płomieniem i cisnął w dół, pomiędzy tłum wilków. Trafiła któregoś w grzbiet,
natychmiast też kudłate futro zajęło się ogniem i wilk począł się miotać na
wszystkie strony, wyjąc okropnie. Padła druga szyszka, potem trzecia, a każda
płonąca: pierwsza niebieska, następna czerwona, ostatnia zielona. Rozbiły się
na ziemi, pośrodku wilczego kręgu, sypiąc kolorowymi skrami i buchając dymem.
Największa ugodziła wodza wilków w sam nos, aż bestia skoczyła w powietrze na dziesięć
stóp, a potem zaczęła biegać w kółko, ze złości i przerażenia gryząc własnych
współbraci.
Krasnoludy
wraz z Bilbem wykrzykiwały i wiwatowały. Wściekłe wilki przedstawiały straszny
widok, a zgiełk wypełnił lasy. Wilki zawsze boją się ognia, cóż dopiero tak
niezwykłego i groźnego. Każda iskra trafiająca na sierść wilczą lgnęła do niej
i podpalała futro; jeśli który wilk nie rzucił się błyskawicznie na ziemię i
nie zdusił pożaru w zaczątku, stawał w płomieniach. Wkrótce po całej polanie
tarzały się bestie, usiłując zgasić skry na swych grzbietach, a te, które
płonęły, szamotały się między nimi z okropnym wyciem i zarażały ogniem inne,
tak że wreszcie właśni bracia pędzili je precz, a nieszczęsne zwierzęta
uciekały po zboczach w dół, wyjąc żałośnie i szukając wody.
-
Co znaczy ten zgiełk w lesie dzisiejszej nocy? -spytał Wódz Orłów. Siedział,
czarny w księżycowej poświacie, na szczycie samotnie sterczącej skały u
zachodniego krańca górskiego łańcucha. - Słyszę głosy wilków! Czyżby gobliny
wyszły broić w lasach?
Wzbił
się w powietrze i zaraz z dwóch sąsiednich szczytów dwa orły z jego przybocznej
straży zerwały się w ślad za nim. Zatoczyły krąg po niebie i spojrzały W dół na
krąg wargów, który z tej wysokości wydawał się ledwie małym punkcikiem. Orły
jednak mają wzrok bystry i mogą dostrzec najdrobniejsze nawet rzeczy z wielkiej
dali. Oczy Wodza Orłów z Gór Mglistych umiały patrzeć bez zmrużenia powiek w
samo słońce i zauważyć spod chmur królika biegnącego po ziemi w blasku
księżyca. Chociaż więc orzeł nie widział ukrytych wśród gałęzi krasnoludów,
dostrzegł zamieszanie wśród wilków oraz błyski płomieni, doszło też do jego
uszu stłumione przez odległość wycie i ujadanie. Zobaczył również lśnienie
księżyca na dzidach i hełmach goblinów, które wychynąwszy ze swojej bramy,
wyciągniętą kolumną spełzały w dolinę krętymi ścieżkami przez las.
Orły
na ogół nie mają dobrego charakteru. Wiele pośród nich jest okrutników i
tchórzów. Lecz stary orli ród z północnych gór należał do najszlachetniejszej
odmiany ptasiej: dumnej, silnej i wspaniałomyślnego serca. Nie lubiły goblinów
ani się ich nie bały. Jeżeli w ogóle zwracały na nie uwagę (a to się zdarzało
nieczęsto, bo nie jadały tego rodzaju strawy), spadały z góry i zapędzały
wrzeszczących ze strachu łotrów z powrotem do podziemi, przeszkadzając tym
sposobem w spełnieniu zamierzonych niegodziwości. Gobliny nienawidziły orłów i
lękały się ich, lecz nie mogły dotrzeć do orlich gniazd na niedostępnych
szczytach ani wygnać dumnych ptaków z gór.
Tej
nocy Wodza Orłów bardzo zaciekawiło to, co się zdarzyło na ziemi; zwołał swoich
poddanych i cała chmara zleciała ze szczytów, zataczając z wolna kręgi dokoła,
dokoła, coraz niżej i niżej, aż nad stado wilków oczekujących na wyznaczonej
polanie przybycia goblinów.
W
samą porę! Na ziemi bowiem działy się okropne rzeczy. Wilki ogarnięte
płomieniami, biegnąc przez las, w wielu miejscach wznieciły pożary. Lato było w
pełni, a po tej stronie gór deszcz nie padał od dość dawna. Pożółkłe paprocie,
chrust i nagromadzone suche igły sosnowe tu i ówdzie stanęły w ogniu. Wszędzie
wokół polany szerzyła się pożoga. Mimo to straże wilcze nie odstępowały
upatrzonych drzew. Rozjuszone i złe, wyły i skakały u stóp pni, przeklinając w
swojej szkaradnej mowie krasnoludy, wywieszając jęzory i błyskając ślepiami,
czerwonymi i groźnymi jak płomienie.
Nagle
z wrzaskiem nadbiegły zastępy goblinów. Myślały, że toczy się tu bitwa z
osadnikami leśnymi, wkrótce jednak zrozumiały, co się naprawdę stało. Niektóre
posiadały na ziemi, zanosząc się śmiechem, inne wymachiwały dzidami i waliły ze
szczękiem drzewcami o tarcze. Gobliny nie lękają się ognia, zaraz też ułożyły
sobie plan działania, który wydawał im się bardzo zabawny.
Część
zajęła się spędzaniem wargów w zwarte stado, część gromadzeniem stosów paproci
i gałęzi wokół pni drzew. Inne tymczasem krzątały się, zadeptywały, dusiły
płomienie; nie gasiły jednak pożaru w pobliżu drzew, na których siedziały
krasnoludy. Przeciwnie, w tych miejscach podsycały ogień suchymi liśćmi,
chrustem i paprociami. Po chwili pierścień dymu i płomieni otaczał krasnoludy,
gobliny wszakże czuwały, by pożar nie rozszerzał się poza wyznaczone granice;
skupiał się więc coraz bardziej wokół wybranych drzew, aż sięgnął stosów paliwa
spiętrzonych przy samych pniach. Dym gryzł hobbita w oczy, Bilbo już czuł żar
bijący od ognia, poprzez kłęby dymu widział gobliny tańczące dokoła, jak ludzie
zwykli tańczyć korowodem wokół sobótkowych ognisk. A za tym pierścieniem
pląsających wojowników, zbrojnych w siekiery i dzidy, stały w należytej
odległości wilki, patrząc, i czekając.
Bilbo
słyszał, jak gobliny zaczęły straszliwą pieśń:
Piętnastu
ptaszkom na pięciu drzewach
Ognisty
podmuch piórka rozwiewa.
Ale
że ptaszki nie mają skrzydeł,
Jaki
pożytek z małych straszydeł?
Czy
lepiej upiec żywcem w pożarze,
Czy
też udusić w ogromnym garze?
Przerywając
śpiew skrzeczały szyderczo: - Lećcie stąd, ptaszki!
-
Pofruńcie, jeśli umiecie!
-
Zleźcie na dół, bo inaczej upieczecie się w swoich gniazdach! - Śpiewajcie,
ptaszyny! Czemuż to nie śpiewacie?
-
Zmykać stąd, urwipołcie! - krzyknął w odpowiedzi Gandalf. - Nie pora teraz u
ptaków na zakładanie gniazd. A łobuzów, co się bawią ogniem, zwykle spotyka
surowa kara!
Mówił
tak, by gobliny nastraszyć i pokazać im, że się ich nie boi, chociaż naprawdę -
mimo że był czarodziejem - bał się oczywiście. Gobliny nie zważały na jego
słowa i śpiewały dalej:
Płonie
chrust i płoną liście,
Oświetlimy
noc rzęsiście.
Płonie
paproć i jedlina
Na
uciechę dla goblina
Ja
hej!
Upieczemy,
uwarzymy,
Udusimy,
usmażymy,
Piórka
już skwierczą,
Oczka
już szkliste,
Będą
ptaszki na pieczyste.
Tłuszczyk
się topi, chrupią kości,
Goblin
tańczy już z radości,
Krasnoludów
banda ginie,
Goblin
hula po dolinie
Ja
hej!
Ja
harri hej!
Ja
hoj!
Gdy
wrzasnęły: "Ja hoj!" - płomienie objęły sosnę Gandałfa. W okamgnieniu
pożar rozszerzył się na sąsiednie drzewa. Zajęła się najpierw kora, potem
zatrzeszczały w ogniu najniższe gałęzie.
Wtedy
Gandalf wspiął się wyżej, aż na wierzchołek. Różdżka rozbłysła wspaniale niby
błyskawica, gdy gotował się do skoku prosto na ostrza dzid goblinów. Byłby to
koniec czarodzieja, chociaż z pewnością zginęłoby także wielu przeciwników,
gdyby runął na nich z góry jak piorun. Ale Gandalf nie skoczył.
W
tym bowiem momencie Wódz Orłów spłynął z wysokości, chwycił go w szpony i uniósł
w powietrze.
Ryk
gniewu i zdumienia wyrwał się z piersi goblinów. Krzyknął głośno Wódz Orłów,
któremu Gandalf już zdążył coś powiedzieć. Wielkie ptaki z jego świty zawróciły
i zniżyły się niby ogromne czarne cienie. Wilki zajazgotały zgrzytając zębami,
gobliny wrzasnęły tupiąc z wściekłości i zaczęły ciskać w powietrze ciężkie
dzidy, lecz na próżno. Orły przeleciały nad nimi, podmuch trzepoczących w
ciemności skrzydeł walił gobliny na ziemię lub rozpraszał na wszystkie strony;
szpony orały po twarzach potworów. Tymczasem inne ptaki unosiły z drzew
krasnoludy, które powdrapywały się już, jak mogły najwyżej.
Niewiele
brakowało, aby biedny mały Bilbo znów został zapomniany! Ledwie Zdążył się
chwycić nogi Doriego, którego orzeł porwał jako ostatniego z całej kompanii.
Wzbili się tak ponad zgiełk i pożar, a Bilbo dyndał w powietrzu i ręce bolały
go tak, jakby lada chwila miały się urwać.
Teraz
gobliny i wilki rozbiegły się daleko i szeroko po lasach. Kilka orłów krążyło
jeszcze w powietrzu, oblatując pole bitwy. Płomienie wystrzeliły wyżej niż
czuby drzew, które stanęły całe w ogniu. Iskry i dymy buchnęły nagle w koło.
Bilbo umknął doprawdy w samą porę!
Wkrótce
blask pożaru zbladł w oddali i ledwie migotał czerwienią na czarnej powierzchni
ziemi; byli już wysoko pod niebem, wznosząc się coraz wyżej wielkimi,
zamaszystymi kręgami. Bilbo do śmierci nie mógł zapomnieć tego lotu, gdy
szybował w przestworzach, uwieszony u nogi Doriego. Jęczał: "Moje ręce,
moje ręce!" - a Dori stękał: "Moje nogi, moje biedne nogi!"
Nawet
w najlepszych warunkach Bilbo dostawał na wysokościach zawrotu głowy; robiło mu
się słabo, gdy wyglądał poprzez krawędź bodaj niewielkiego urwiska, nie
cierpiał włażenia na drabinę, a cóż dopiero na drzewo (bo też nigdy przedtem
nie był zmuszony uciekać przed wilkami). Możecie więc wyobrazić sobie, jak mu
się kręciło w głowie, gdy teraz zerknął w dół i pomiędzy własnymi rozhuśtanymi
stopami zobaczył rozległą, czarną przestrzeń, gdzieniegdzie rozświetloną
blaskiem księżyca srebrzącym skaliste zbocze lub strumień płynący przez
równinę.
Blade
szczyty górskie zbliżały się coraz bardziej, w miesięcznej poświacie skaliste
igły wychylały się spośród czarnych cieni. Było wprawdzie lato, lecz powietrze
wydawało się mroźne. Bilbo zamknął oczy, pytając w duchu sam siebie, czy
wytrzyma dłużej. Pomyślał, co by się stało, gdyby nie wytrzymał, i natychmiast
ogarnęły go mdłości.
Lot
skończył się w momencie, gdy doszedł do kresu sił i ręce już mu odmówiły
posłuszeństwa. Z lekkim okrzykiem rozluźnił chwyt, puścił łydkę Doriego... i
spadł na twardą podściółkę orlego gniazda. Leżał nie mogąc dobyć głosu, w
rozterce między radosnym zdumieniem, że ocalał od ognia, a strachem, że lada
chwila stoczy się z tego skąpego miejsca w ciemne czeluści ziejące dokoła. Czuł
się bardzo nieswojo po okropnych przygodach ostatnich trzech dni, w ciągu
których nic prawie nie jadł. Niespodzianie dla samego siebie powiedział głośno:
"Teraz rozumiem, jak się czuje skwarka, kiedy ją nagle nadzieją na widelec
i z patelni odłożą z powrotem na półkę spiżarni".
-
Wcale tego nie rozumiesz - usłyszał głos Doriego - bo skwarka wie, że prędzej
czy później wróci na patelnię; a nas, mam nadzieję, nic podobnego nie spotka. A
zresztą co innego widelec, a co innego orzeł.
-
Och, tak, co orzeł, to nie wisielec, chciałem powiedzieć: nie widelec - rzekł
Bilbo podnosząc głowę i spoglądając niespokojnie na orła, który przysiadł
opodal. Hobbit usiłował sobie przypomnieć, czy nie naplótł jakichś głupstw, i
zastanawiał się, czy nie obraził czymś orła. Nie należy bowiem narażać się
orłom, gdy się ma wzrost hobbita i siedzi się nocą w orlim gnieździe.
Orzeł
właśnie ostrzył dziób na kamieniu, przygładzał pióra i nie zwracał na Bilba
uwagi.
Wkrótce
nadleciał drugi orzeł.
-
Wódz przysyła mnie z rozkazem, byś przeniósł swoich jeńców na Wielką Półkę! -
krzyknął i znikł. Pierwszy orzeł chwycił w szpony Doriego i wzbił się z nim w
ciemność nocy, zostawiając hobbita samiusieńkiego. Bilbo zbierał siły, by
zastanowić się, dlaczego poseł Wodza Orłów nazwał ich jeńcami, i pomyśleć, że kto
wie, może zostanie rozszarpany na orlą kolację zamiast królika - gdy nadeszła
jego kolej.
Orzeł
wrócił, złapał szponami za kołnierz od kurtki hobbita i poleciał. Tym razem
podróż była niedaleka. Po krótkiej chwili Bilbo, drżący ze strachu, leżał już
na szerokiej półce skalnej wykutej w zboczu góry. Nie było stąd zejścia w dół,
chyba na skrzydłach. Nie było drogi, chyba skokiem nad przepaścią. Tu hobbit
ujrzał resztę kompanii, krasnoludów siedzących rzędem i opartych plecami o
ścianę górską. Wódz Orłów rozmawiał z Gandalfem. .
Wyglądało
na to, że Bilbo w końcu nie zostanie pożarty. Czarodziej, jak się zdawało, znał
się trochę z Wodzem Orłów, a nawet był z nim w dość przyjaznych stosunkach.
Rzeczywiście Gandalf, często włócząc się po górach, oddał kiedyś przysługę
orłom i wyleczył ich władcę z rany zadanej strzałą z łuku. A więc, moi drodzy,
wyrażenie "jeńcy" miało znaczyć: "ocaleni jeńcy goblinów",
a wcale nie "więźniowie orłów". Przysłuchując się słowom Gandalfa,
Bilbo zrozumiał, że teraz naprawdę i ostatecznie wydostaną się z tych
przerażających gór. Czarodziej omawiał bowiem z Wodzem Orłów plan, według
którego ptaki miały przenieść krasnoludów, jego samego oraz Bilba daleko stąd,
aż na właściwy szlak przecinający w dole równiny.
Wódz
Orłów nie zgadzał się na transport w jakieś miejsce bliskie siedzib ludzkich.
-
Strzelaliby do nas ze swoich ogromnych łuków struganych z cisowego drzewa -
rzekł - bo myśleliby, że polujemy na ich owce. No, nie myliliby się zresztą w
zwykłym przypadku. Tak, cieszymy się, że pozbawiliśmy gobliny łupu, cieszymy
się, że możemy ci spłacić dług wdzięczności, lecz nie chcemy dla krasnoludów
ryzykować własnego życia na południowych równinach.
-
Dobrze - odparł Gandalf - zanieście nas tak daleko, jak chcecie. Już i tak
jesteśmy wam bardzo wdzięczni. Ale tymczasem umieramy z głodu!
-
Ja już prawie umarłem! - pisnął Bilbo tak słabym głosikiem, że nikt go nie
usłyszał.
-
Na to może znajdzie się rada - powiedział Wódz Orłów.
W
chwilę później mógłbyś dostrzec na półce skalnej jasne ognisko, a wokół niego
sylwetki krasnoludów węszących smakowity zapach pieczeni. Orły przy. niosły
suche gałęzie do rozniecenia ognia, a także parę królików, zajęcy i jagnię.
Krasnoludy zakrzątnęły się żywo. Bilbo, zbyt osłabiony, by pomagać w tej pracy,
a poza tym niezbyt zgrabny do oprawiania królików i dzielenia mięsa, odbierał
je od rzeźnika już przygotowane i podawał kucharzom. Gandalf także położył się
i odpoczywał, spełniwszy swoją rolę przy rozniecaniu ognia, bo Oin i Gloin
zgubili krzesiwa i hubki (krasnoludy po dziś dzień nie używają zapałek).
Weeee! W końcu kolejny rozdział Hobbita :)
OdpowiedzUsuń