Rozdział 2
Pieczeń barania
Wyskoczył
z łóżka i otuliwszy się szlafrokiem pobiegł do jadalni. Nie było tam żywej
duszy, ale na stole ujrzał ślady obfitego i pospiesznego śniadania. W pokoju,
wszystko było przewrócone do góry nogami, a w kuchni piętrzyły się stosy
brudnych naczyń.
Można by bez przesady powiedzieć że nie oszczędzono ani jednego
garnka, ani jednej patelni. Zmywanie było tak niewątpliwą i przykrą
rzeczywistością, że Bilbo musiał się wyrzec złudzeń, iż goście poprzedniego
wieczora przyśnili mu się tylko. Doprawdy, oddychał z ulgą na myśl, że w końcu
poszli sobie bez niego i nie przyszło im do głowy budzić gospodarza (chociażby
po to, żeby podziękować!); mimo woli wszakże był jakby odrobinkę zawiedziony.
To uczucie zdziwiło go bardzo.
"Nie
bądź durniem, Bilbo - rzekł sam do siebie. - Kto słyszał, żeby hobbit w twoim
wieku myślał o smokach i w ogóle o tych tam zagranicznych głupstwach!"
Przepasał
się fartuchem, rozpalił ogień w piecu, zagrzał wodę, pozmywał wszystko. Potem,
nim wrócił do jadalni, zjadł w kuchni smaczne śniadanko. Słońce tymczasem już
świeciło jasno, a przez otwarte drzwi wejściowe płynął do wnętrza ciepły,
kwietniowy powiew. Bilbo zaczął głośno gwizdać i zapominać o zdarzeniach poprzedniego
wieczora. Właśnie zasiadł pod otwartym oknem jadalni do drugiego śniadania,
kiedy wszedł Gandalf.
-
Ależ mój drogi - rzekł. - Kiedyż wreszcie przyjdziesz? Mieliśmy przecież
wyruszyć wczesnym rankiem! A ty o pół do jedenastej najspokojniej jesz śniadanie,
czy jak tam ten posiłek nazywasz. Tamci zostawili ci wiadomość, bo nie mogli
dłużej czekać.
-
Jaką wiadomość? - spytał biedny pan Baggins, okropnie zmieszany.
-
Na wielkiego słonia! - zawołał Gandalf. - Ktoś cię chyba odmienił dzisiejszego
ranka! Więc nie starłeś kurzu z parapetu kominka?
-
Co ma jedno do drugiego? Dość było roboty ze zmywaniem po czternastu osobach.
-
Gdybyś starł kurz z kominka, znalazłbyś pod zegarem to - rzekł Gandalf
wręczając hobbitowi liścik (napisany oczywiście na jego własnym papierze
listowym).
Oto
co Bilbo przeczytał:
Od
Thorina i kompanii pozdrowienie dla włamywacza Bilba! Za gościnę serdeczne
dzięki, a Twoją ofertę fachowej pomocy chętnie przyjmujemy. Warunki: zapłata
przy dostawie w wysokości nie przekraczającej czternastej części całego zysku
(jeżeli w ogóle będą zyski); zwrot kosztów podróży zapewniamy w każdym
przypadku; koszty pogrzebu - jeśli okaże się to konieczne i nie będzie
załatwione inaczej - ponosimy my lub nasi przedstawiciele.
Nie
widząc potrzeby zakłócania Twego cennego snu, wyruszyliśmy na razie sami, by
poczynić niezbędne przygotowania. Oczekujemy szanownej osoby w gospodzie
"Pod Zielonym Smokiem", nad Wodą, o jedenastej przed południem punkt.
Licząc na punktualność z Pańskiej strony, mamy zaszczyt pozostać
szczerze
oddani
Thorin i kompania.
Thorin i kompania.
-
Masz dziesięć minut na drogę. Musisz biec - rzekł Gandalf. - Ale... - zaczął
Bilbo.
- Nie ma czasu na żadne ale - powiedział czarodziej. - Ale... - powtórzył Bilbo.
- Na to także nie ma czasu. Ruszaj!
Do końca życia Bilbo nie mógł sobie przypomnieć, jakim sposobem znalazł się wtedy na dworze, bez kapelusza, bez laski, bez pieniędzy, bez żadnej z rzeczy; które zazwyczaj brał ze sobą, wychodząc z domu; drugiego śniadania ni dokończył, statków po nim nie pozmywał, wcisnął klucze do ręki Gandalfow i puścił się ścieżką w dół pędem, ile sił w kosmatych nogach; minął Wielki Młyn przeprawił się przez Wodę i przebył w tym tempie milę z okładem.
- Nie ma czasu na żadne ale - powiedział czarodziej. - Ale... - powtórzył Bilbo.
- Na to także nie ma czasu. Ruszaj!
Do końca życia Bilbo nie mógł sobie przypomnieć, jakim sposobem znalazł się wtedy na dworze, bez kapelusza, bez laski, bez pieniędzy, bez żadnej z rzeczy; które zazwyczaj brał ze sobą, wychodząc z domu; drugiego śniadania ni dokończył, statków po nim nie pozmywał, wcisnął klucze do ręki Gandalfow i puścił się ścieżką w dół pędem, ile sił w kosmatych nogach; minął Wielki Młyn przeprawił się przez Wodę i przebył w tym tempie milę z okładem.
Biła
jedenasta, gdy zasapany dopadł gospody nad Wodą i stwierdził, ż zapomniał chustki
do nosa.
-
Brawo! - rzekł Balin, który z progu wypatrywał hobbita.
Zza
zakrętu drogi od strony wioski nadciągała już reszta towarzystwa. Jechali na
kucach, a każdy kuc był objuczony wszelkiego rodzaju bagażem, tobołkami,
pakunkami i rozmaitym dobytkiem. Jeden mały kuc szedł luzem, zapewne
przeznaczony dla Bilba.
-
Siadajcie obaj na konie i ruszamy - rzekł Thorin.
-
Strasznie mi przykro - powiedział Bilbo - ale zapomniałem kapelusza i chustki
do nosa, nie mam też przy sobie ani grosza. Przeczytałem wasz list dopiero o
godzinie dziesiątej minut czterdzieści pięć, punkt. ,
-
Nie bądź taki dokładny - odezwał się Dwalin - i nie przejmuj się drobiazgami.
Nim dobrniemy do celu podróży, nauczysz się obywać bez chustki do nosa i bez
wielu innych rzeczy. Jeżeli zaś chodzi o kapelusz, mam w kuferku zapasowy
kaptur i płaszcz.
Tak
się stało, że pięknego ranka w przeddzień maja wyruszyli wszyscy razem sprzed
gospody truchtem na kucykach, a między innymi Bilbo, ubrany w ciemnozielony
(trochę podniszczony) kaptur i ciemnozielony płaszcz pożyczony od Dwalina.
Płaszcz i kaptur były na niego za duże, toteż wyglądał dość śmiesznie. Strach
pomyśleć, co by jego ojciec, Bungo, powiedział, gdyby go tak zobaczył. Bilbo
pocieszał się tylko tym, że nie ma brody, nikt więc nie może go wziąć za
krasnoluda.
Nie
ujechali daleko, gdy dogonił ich Gandalf, bardzo wspaniały na siwym koniu.
Przywiózł cały zapas chustek do nosa, a także fajkę i tytoń hobbita. Wędrowali
dalej wesoło, opowiadając bajki i śpiewając w marszu przez cały dzień,
oczywiście z przerwami na popasy. Co prawda zarządzano te przerwy nie tak
często, jakby sobie Bilbo życzył, ale mimo to hobbit zaczął dochodzić do
wniosku, że przygody to niezła rzecz.
Jechali
tak przez czas dość długi. Mieli do przebycia najpierw rozległy szmat
spokojnego kraju, zaludnionego przez spokojnych mieszkańców: ludzi, hobbitów,
elfy i tym podobne stworzenia; drogi były dobre, tu i ówdzie stały gospody, a
od czasu do czasu mijali krasnoluda albo chłopa, albo wędrownego blacharza,
spieszących za swymi sprawami. Później jednak znaleźli się w okolicy, gdzie
ludność mówiła innym językiem i śpiewała pieśni, jakich Bilbo nigdy nie
słyszał. Gospody spotykali teraz rzadko i mniej ponętne, drogi były gorsze, w
oddali na widnokręgu wzgórza piętrzyły się coraz wyżej. Na szczytach wzgórz
stały niekiedy zamki obronne, ale wiele z nich wyglądało tak, jakby nie
wzniesiono ich wcale w godziwych zamiarach. W dodatku pogoda, dotychczas tak
piękna, jak bywa maj w opowieściach i legendach, zepsuła się teraz.
-
Pomyśleć, że jutro będzie pierwszy czerwca - stękał Bilbo, brnąc za innymi
przez rozmiękłe błoto. Pora podwieczorku minęła, deszcz lał bez przerwy od
rana, krople kapały mu z kaptura na nos, płaszcz przemókł na wylot, a zmęczony
kuc potykał się na kamieniach. Towarzyszom w złych humorach nie chciało się
pogawędek. "Z pewnością ubrania i zapasy w jukach także zmokły - dumał
Bilbo. - Do licha z rozbójnictwem i przygodami. Wolałbym siedzieć w domu, w
mojej miłej norze, przy kominku, i słuchać, jak woda śpiewa w imbryku".
Nieraz
miał jeszcze zatęsknić do tego!
Tymczasem
krasnoludy kłusowały przed siebie, żaden się nie oglądał i żaden nie zważał na
hobbita. Gdzieś za burymi chmurami słońce widać zaszło, bo zaczęło się
ściemniać. Zerwał się wiatr i wierzby wzdłuż rzeki pochyliły się z
westchnieniem. Nie wiem, jak się ta rzeka nazywała, ale wiem, że miała wodę
czerwoną, a nurt rwący i wezbrany po ostatnich deszczach i spływała z pagórków
i gór widocznych w oddali.
Wkrótce
ciemność zapadła niemal zupełna. Wiatr rozdarł bure chmury i spomiędzy ich
strzępów wyjrzał nad wzgórzami blady księżyc. Wtedy wędrowcy zatrzymali się, a
Thorin mruknął coś o kolacji i o tym, że nie widać suchego miejsca na nocleg.
Dopiero
w tej chwili spostrzegli, że nie ma wśród nich Gandalfa. Dotąd odbywał razem z
nimi całą drogę, nie wyjaśniając, czy zamierza wziąć udział w wyprawie, czy
tylko przez czas jakiś chce im dotrzymać kompanii. Jadł, gada i śmiał się
więcej niż inni, aż nagle po prostu zniknął.
-
Właśnie teraz, kiedy czarodziej najbardziej by się nam przydał! - stęknęli Dori
i Nori (podzielali oni upodobanie hobbita do posiłków regularnych, obfitych i
częstych).
W
końcu zdecydowali się rozbić obóz tu, gdzie stanęli.
Ani
razu jeszcze w tej podróży nie spali pod gołym niebem, a chociaż wiedzieli że
wkrótce przyjdzie im z reguły obozować w ten sposób, skoro znajdą się w Górach
Mglistych, z dala od okolic zamieszkanych przez spokojne istoty, te dżdżysty
wieczór nie wydawał im się wcale dobry na początek. Zboczyli ku kępie drzew,
pod którymi grunt był wprawdzie suchszy, ale za to wiatr strącał z liści
kołnierz krople - kap, kap - bardzo niemiło. Ogień też jakby na złość płatał i
figle. Krasnoludy umieją na ogół rozniecać ognisko z byle czego i byle gdzie
nawet na najgorszym wietrze; tej nocy jednak nikt nie mógł sobie z tym
poradzić, nawet Oin i Gloin, mistrz w tej sztuce.
Potem
jeden z kuców spłoszył się nie wiadomo dlaczego i uciekł. Nim go dopędzili, już
był w rzece, a nim go schwytali, Fili i Kili omal nie utonęli, a wszystkie
bagaże, którymi kuc był objuczony, popłynęły z wodą. A że była to głównie
żywność, niewiele zostało na kolację i jeszcze mniej na śniadanie.
Siedzieli
więc posępni, zmoknięci i klęli pod nosem, podczas gdy Gloin i Oin dalej
biedzili się nad roznieceniem ogniska, kłócąc się przy tym zawzięcie. Bilbo
dochodził do żałosnego wniosku, że przygody nie polegają wyłącznie na konnej
przejażdżce w majowym słońcu, kiedy nagle Balin, zazwyczaj pełniący straż,
powiedział:
-
Tam się coś świeci.
W
pewnym oddaleniu, na wzgórzu pokrytym dość gęstym lasem, widać było wśród drzew
błyskające światło; czerwonawy, ciepły blask, jak gdyby ognisko czy migotanie
pochodni.
Przyglądali
się czas jakiś, potem wybuchły spory. Jedni mówili "nie", inni mówili
"tak". Jedni powiadali, że warto by iść i zbadać rzecz z bliska i że
wszystko lepsze niż skąpa kolacja, chude śniadanie i mokra odzież na grzbiecie
przez całą noc. Drudzy na to: "Okolica mało znana, góry też. Policja nie
zapuszcza się w te strony, nie dotarli tutaj nawet ludzie, co rysują mapy. Mało
kto w tym kraju wie o królu, im mniej będziemy wścibiać po drodze nosa w to, co
się tutaj dzieje, tym mniej nazbieramy guzów". Ktoś zauważył: "Bądź
co bądź jest nas czternastu". Ktoś inny rzekł: "Gdzież się ten
Gandalf podział?" -i to pytanie zadawali sobie wszyscy. W dodatku deszcz
lunął jeszcze rzęsiściej, a Oin i Gloin wszczęli bójkę.
To
rozstrzygnęło sprawę. "Koniec końców mamy w kompanii włamywacza czy nie
mamy?" - powiedzieli i ruszyli w kierunku światła, prowadząc kuce za uzdy
z całą należytą ostrożnością. Dotarli do wzgórza i wkrótce las ich ogarnął.
Wspinali się w górę, nie trafili wszakże nigdzie na ścieżkę, która by mogła
prowadzić do jakiegoś domu czy zagrody. Mimo wszelkich starań nie uniknęli
hałasu, szelestów, skrzypienia, trzasku gałęzi pod stopami (a także stękania i
przekleństw pod nosem) w tym pochodzie wśród gęstwy drzew, w noc czarną jak
smoła.
Nagle
czerwone światło dość już blisko błysnęło między pniami.
"Teraz
kolej na włamywacza" - orzekły krasnoludy, mając oczywiście na myśli hobbita.
-
Musisz tam iść, wybadać, co to za światło, kto i po co je rozniecił, czy tam
jest zupełnie bezpiecznie i spokojnie - zwrócił się Thorin do Bilba. - Biegnij
co żywo i wracaj prędko, jeśli wszystko w porządku. A jeśli nie w porządku, no
to wrócisz, jeżeli zdołasz. A jeżeli nie zdołasz, huknij dwa razy jak sowa i
raz jak puszczyk, a wtedy my zobaczymy, co się da zrobić.
I
Bilbo musiał ruszyć na zwiady nie zdążywszy nawet wyjaśnić, że nie umie
naśladować żadnego gatunku sowy ani też nie potrafi latać jak nietoperz. W
każdym razie hobbici umieją posuwać się lasem bezszelestnie, tym się szczycą,
toteż Bilbo prychał z pogardą na "krasnoludzkie hałasy" w tym
pochodzie, chociaż ty ani ja nic pewno nie dosłyszelibyśmy w wietrzną noc,
nawet gdyby cała kawalkada przemknęła o dwa kroki od nas. Kiedy zaś Bilbo
skradał się w stronę ognia, nawet czujna łasica nie ruszyłaby wąsem. Toteż
dotarł tuż do ogniska-bo to było rzeczywiście ognisko - przez nikogo nie
zauważony. I oto co zobaczył:
Na
ogromnym ogniu płonęły pnie brzóz, a wokoło grzało się trzech olbrzymów. Na
długich patykach przypiekali mięso baranie i zlizywali tłuszcz z palców. Zapach
rozchodził się bardzo smakowity. Opodal stała beczka zacnego piwa, a olbrzymi
coraz to łykali ze dzbana. To były trolle. Bez wątpienia trolle. Nawet Bilbo,
który spędził żywot w zaciszu, poznał się na tym, widząc wielkie, grubo ciosane
twarze, olbrzymi wzrost, kształt stóp, nie mówiąc już o tym, że dosłyszał ich
język, wcale, ale to wcale nie salonowy.
-
Baranina wczoraj, baranina dzisiaj, a niech mnie diabli, jeśli jutro znowu nie
będzie baranina - mówił jeden z trollów.
-
Już zapomniałem, kiedy ostatni raz miałem na zębie kęs ludzkiego mięsa
-powiedział drugi. -Coś ty, u licha, myślał sobie, William, kiedy nas ściągałeś
w te strony? A najgorsze, że już i w beczce dno widać - dodał szturchając
Williama, który właśnie wychylał dzbanek.
William
zachłysnął się.
-
Zamknij gębę! - wykrztusił, kiedy wreszcie mógł dobyć głosu. -Chciałbyś, żeby
ludzie tu siedzieli i czekali, aż ich zjecie na spółkę z Bertem. We dwóch
zżarliście już półtorej wsi, odkąd przyszliśmy z gór. Czego więcej wam się
zachciewa? A były takie czasy, żebyście Billowi podziękowali za ochłap tłustego
barana z tej doliny! - To rzekłszy William ugryzł przypieczone udo baranie i
otarł usta rękawem.
Tak,
niestety, nie inaczej zachowują się trolle, i to nawet te, które mają tylko po
jednej głowie. Bilbo usłyszał dość i powinien był natychmiast coś zrobić: albo
zawrócić cichcem i ostrzec przyjaciół, że przy ogniu siedzi trzech trollów
dużego kalibru, w złym humorze, którzy na pewno chętnie przekąsiliby dla
odmiany pieczonego krasnoluda czy bodaj kucyka; albo szybko i zgrabnie wykonać
robotę porządnego włamywacza. Prawdziwy bowiem, legendarny włamywacz pierwszej
klasy przeszukałby w tym momencie kieszenie trollów - co się prawie zawsze
opłaca, o ile oczywiście się uda - zwędziłby barana z rożna, ukradłby beczkę
piwa i umknął nie postrzeżony. Włamywacz zaś innego pokroju, bardziej
praktyczny, lecz obdarzony mniejszą ambicją zawodową, przeszyłby może jednego
trolla po drugim sztyletem, nimby się obejrzeli. Wówczas ta noc zakończyłaby
się dla krasnoludów pomyślnie.
Bilbo
wszystko to rozumiał. Czytał o wielu rzeczach, których nigdy nie widział ani
nie robił. Trząsł się zarówno ze strachu, jak i ze wstrętu. Marzył, by znaleźć
się co prędzej o sto mil od tego miejsca, a jednak... a jednak, nie wiedzieć
czemu, nie mógł się zdecydować na powrót do Thorina i kompanii z pustymi
rękami. Stał więc w mroku, pełen rozterki. Spośród rozmaitych złodziejskich
sztuk, o jakich w życiu słyszał, najłatwiejsza wydawała mu się kradzież
kieszonkowa, toteż w końcu podpełznął w cieniu drzew tuż za plecy Williama.
Bert
i Tom właśnie oddalili się ku beczce z piwem. William pociągnął ze dzbanka.
Bilbo zebrał się na odwagę i wsunął małą swą rączkę do przepaścistej kieszeni
trolla. Była w niej sakiewka, dla hobbita wielka jak worek węgla. "Ha!
-pomyślał, zapalając się do tej nowej dla siebie roboty i ciągnąc ostrożnie
sakiewkę w górę - dobry początek!"
Rzeczywiście,
dobry! Bo sakiewki trollów z reguły bywają zaczarowane, a ta nie stanowiła
wyjątku. "Ejże, coś ty za jeden?" - pisnęła, gdy ją Bilbo wyciągał z
kieszeni; William odwrócił się błyskawicznie i capnął hobbita za kark, nim
biedak zdążył dać nura między drzewa:
-
Rety, Bert, patrzaj, co upolowałem! - zawołał William. - Co to takiego? -
spytali tamci, podchodząc bliżej.
-
Niech mnie diabli, jeśli wiem. Coś ty za jeden?
-
Bilbo Baggins, włamy... hobbit - rzekł nieszczęsny Bilbo trzęsąc się od stóp do
głów i zastanawiając, jak by tu huknąć sowim głosem, zanim mu troll zdusi
gardło.
-
Włamyhobbit? - spytali trochę zaskoczeni. Trolle na ogół ciężko myślą i bardzo
podejrzliwie traktują każde nowe zjawisko.
-
I co ma taki włamyhobbit do roboty w mojej kieszeni? - spytał William. - Nada
się toto na pieczeń? - spytał Tom.
-
Można spróbować - rzekł Bert chwytając za szpikulec.
-
Nie starczy bodaj raz na ząb - powiedział William, który był już po dobrej
kolacji. - Mało zostanie, jak się odrzuci skórę i gnaty.
-
Może jest ich więcej gdzieś w pobliżu, to udusiłoby się w potrawce - rzekł
Bert. - Gadaj no, małe paskudztwo, czy jest dużo takich jak ty w tym lesie?
-spytał, przyglądając się kudłatym stopom hobbita, po czym chwycił go za
wielkie palce u nóg i potrząsnął.
-
Mnóstwo! - krzyknął Bilbo, zapominając w pierwszym strachu, że nie wolno
zdradzać przyjaciół. - Nie ma ani na lekarstwo - poprawił się natychmiast. - Co
to znaczy? - spytał Bert, nie wypuszczając go z ręki, ale teraz trzymając już
za włosy, głową do góry.
-
To, co mówię - bez tchu odpowiedział Bilbo. - Proszę, niech mnie łaskawi
panowie nie pieką na rożnie. Sam jestem doskonałym kucharzem i wolę gotować niż
być gotowanym, jeśli pan rozumie, co mam na myśli. Przyrządzę wam coś pysznego,
wspaniałe śniadanko, byleście mnie nie zjedli na kolację.
-
Biedny głuptak - rzekł William. (Jak już wspomniałem, najadł się na kolację po
gardłodziurki i wypił morze piwa.) - Biedny głuptak. Puśćmy go żywego.
-
Nie puszczę, dopóki nie powie, co to znaczy: i mnóstwo, i ani na lekarstwo
-powiedział Bert. - Nie chcę, żeby mi poderżnęli gardło, jak zasnę. Będę mu na
ogniu przypiekał pięty, póki nie wygada wszystkiego.
-
Nie zgadzam się - odparł William. - Ja go złapałem, nie ty.
-
Spasiony dureń z ciebie, Williamie - rzekł Bert - jak to już zresztą dawno
zauważyłem.
-
A z ciebie cham!
-
Tego ci nie daruję, Billu Huggins -krzyknął Bert i kropnął Williama pięścią
między oczy.
Bójka
rozpętała się na dobre. Bilbo miał jeszcze dość przytomności umysłu, żeby
skorzystać z zamieszania, i gdy go Bert upuścił na ziemię, wymknął się między
nogami dwóch trollów, którzy już rzucili się na siebie niby wściekłe psy,
wrzeszcząc przy tym różne wyzwiska, bardzo szkaradne, ale najzupełniej dla nich
stosowne. Wkrótce spleceni wzajemnie ramionami tarzali się po ziemi, omal nie
wpadając w ognisko, wierzgając i grzmocąc się pięściami, podczas gdy trzeci
kamrat, Tom, obu walił kijem; chciał ich w ten sposób przywołać jakoś do
rozumu, ale oczywiście tym bardziej zapaśników rozwścieczył.
Bilbo
w tym momencie powinien był umknąć, ale noga, zgnieciona w potężnej pięści
Berta, bardzo go bolała, tchu brakowało w piersi, w głowie się kręciło. Leżał
więc jeszcze przez długą chwilę tuż pod kręgiem światła bijącego od ogniska i
dyszał ciężko.
Trolle
wciąż się ze sobą biły, kiedy nadszedł Balin. Krasnoludy słyszały z daleka
zgiełk, a nie mogąc się doczekać ani powrotu hobbita, ani hukania sowy, ruszyły
naprzód jeden za drugim, kierując się w stronę ogniska i przemykając możliwie
jak najciszej. Ledwie Balin ukazał się w blasku ognia, Tom ryknął przeraźliwie.
Trolle wręcz nienawidzą krasnoludów, patrzeć na nie nie mogą (lubią je tylko na
półmisku). Bert i Bill natychmiast przerwali bójkę. - Dawaj worek, Tom, żywo! -
krzyknęli obaj. Balin rozglądał się, gdzie wśród tej awantury może być Bilbo,
lecz nim zrozumiał, co się dzieje - worek spadł na jego głowę i krasnolud
obezwładniony legł na ziemi.
-
Przyjdzie ich tu więcej - rzekł Tom - albo się grubo mylę. Z nimi tak: albo
żaden, albo kupą. Nie jakieś tam włamyhobbity, ale krasnoludy. Bo ten mi
wyglądał na krasnoluda, na pewno.
-
Masz rację - powiedział Bert. - Schowajmy się w cieniu.
Tak
też zrobili. Z workami, których używali do przenoszenia porwanych owiec lub
innej zdobyczy, przyczaili się w ciemnościach. Co który krasnolud wychynął z
lasu i zagapił się na ogniska, na przewrócone dzbanki i ogryzione baranie kości
- hop! - spadał mu znienacka cuchnący worek na głowę. Wkrótce leżał tak
uwięziony Dwalin obok Balina, Fili, Kili obaj w jednym worku, a Dori, Nori i
Ori na kupie, Oin -zaś, Gloin, Bifur, Bofur i Bombur jeden na drugim bardzo
niewygodnie tuż przy ognisku.
-
Będą mieli nauczkę - rzekł Tom, ponieważ Bifur i Bombur sprawili mu dużo
kłopotu walcząc zawzięcie, jak zwykle krasnoludy, gdy je ktoś przywiedzie do
desperacji.
Ostatni
przyszedł Thorin i ten przynajmniej nie został zaskoczony znienacka. Idąc już
węszył zasadzkę i nim jeszcze spostrzegł nogi swych przyjaciół sterczące z
worków, zrozumiał, że dzieje się coś niedobrego. Zatrzymał się więc nieco dalej
w ciemnościach i spytał:
-
Co to za awantura? Kto moich towarzyszy pobił?
-
Trolle! - odparł Bilbo ukryty za drzewami; zbóje tymczasem zapomnieli o
hobbicie. - Czają się tam w krzakach z workami - dodał.
-
To tak?! - zawołał Thorin i dał susa ku ognisku, nim trolle zdążyły zarzucić
worek. Chwycił długą gałąź, płonącą na drugim końcu, i śmignął nią w oczy
Bertowi, który nie zdołał w porę odskoczyć. Bert na długą chwilę musiał wycofać
się z walki, Bilbo natomiast włączył się do niej, jak umiał. Złapał Toma za
nogę - chociaż objąć jej nie mógł, bo tęga była jak pień drzewa. Lecz Tom
jednym kopniakiem sypnął Thorinowi w twarz snop iskier, a hobbita wysłał w
powietrze tak, że wylądował nieborak na szczycie jakiegoś krzaka.
Tom
dostał za to gałęzią w zęby i utracił w ten sposób jeden z siekaczy. Zawył tak,
że nie macie pojęcia. Ale w tym momencie zza jego pleców wysunął się William i
nakrył Thorina workiem - od głowy aż do stóp. Walka była skończona. Nie ma co
mówić, krasnoludy wpadły okropnie: wszystkie znalazły się w workach, mocno
zawiązanych postronkiem, a trzech wściekłych trollów - z których dwaj na
dobitkę byli poparzeni i posiniaczeni - radziło nad nimi, czy je upiec na
wolnym ogniu, czy posiekać w drobną kostkę i ugotować, czy po prostu, siadając
kolejno na workach, zmiażdżyć na galaretę. Bilbo zaś, uczepiony w koronie
krzaka, w podartym ubraniu i z podrapaną skórą, nie śmiał drgnąć nawet, żeby go
zbóje nie usłyszeli.
I
w tym momencie powrócił Gandalf. Nikt jednak go nie spostrzegł. Trolle właśnie
zdecydowały się upiec krasnoludy niezwłocznie, a pożreć dopiero później; taki
wniosek wysunął Bert, a dwaj jego kamraci zgodzili się na to po długiej
dyskusji.
-
Nie ma sensu brać się teraz do pieczenia, zajmie nam to całą noc-rozległ się
głos. Bert myślał, że powiedział to William.
-
Nie zaczynaj znów od początku, Billu - rzekł - bo wtedy spór zajmie nam całą
noc.
-
A kto się tu spiera? - oburzył się William, przekonany, że głos należał do
Berta.
-
Ty się spierasz - rzekł Bert.
-
A ty łżesz - powiedział William i sprzeczka znowu rozgorzała. W końcu uradzili
posiekać krasnoludy w drobną kostkę i ugotować.
-
Gotowanie nie ma sensu. Wody nam brak, a do źródła daleko i w ogóle za dużo
kramu - odezwał się głos. Bertowi i Williamowi wydało się, że to głos Toma. -
Zamknąłbyś gębę - powiedzieli - bo nigdy z tym nie skończymy. Zamiast tyle
pyskować, idź lepiej po wodę.
-
To ty zamknij gębę - odparł Tom, przekonany, że to był głos Williama. -Kto
pyskuje, jak nie ty sam, chciałbym wiedzieć.
-
Głupiec z ciebie - rzekł William. - Tyś sam głupiec - krzyknął Tom.
I
znów się zaczęli kłócić, jeszcze zapalczywiej niż przedtem, aż wreszcie
postanowili siadać na workach kolejno, żeby zmiażdżyć krasnoludy na galaretę, a
ugotować dopiero później.
-
Którego weźmiemy na początek? - spytał głos.
-
Najlepiej będzie zacząć od ostatniego -rzekł Bert, któremu Thorin boleśnie
podbił oko. Bert myślał, że pytanie zadał Tom.
-
Coś ty? Sam do siebie gadasz? - zdziwił się Tom. - Ale jeśli chcesz, możesz
siąść najpierw na ostatnim. Który to?
-
Ten w żółtych pończochach - rzekł Bert.
-
Bzdury pleciesz - powiedział głos, naśladując bas Williama. - W szarych. -
Założę się, że w żółtych - odparł Bert.
-
Racja, w żółtych - potwierdził William.
-
To czegoś gadał, że w szarych? - krzyknął Bert.
-
A bo ja coś mówiłem? To przecież Tom.
-
Ja? Anim pisnął - rzekł Tom. - To ty powiedziałeś.
-
Jak ci dwóch mówi, że ty, to się przestań wreszcie kłócić - rzekł Bert. - Do
kogo ta mowa? - spytał William.
-
Dość tego! - obaj razem zawołali Tom i Bert. - Noc mija, dzień teraz świta
wcześnie. Bierzmy się do roboty.
-
Świta dzień, co was w kamień obróci! - odezwał się głos, podobny do basu
Williama. Ale to nie był głos Williama. W tym momencie bowiem świt błysnął nad
wzgórzem, a w gałęziach rozległ się świergot ptasi. William nie mógł się
odezwać, bo tak jak stał, pochylony nad workiem, nagle skamieniał. A Bert i
Tom, patrząc na niego, w tym samym okamgnieniu zastygli w skałę. Stoją na tym
miejscu po dziś dzień, samotni, chyba że ptak jakiś przysiądzie któremuś na
ramieniu. Albowiem trolle, jak zapewne wam wiadomo, muszą przed świtem wracać
pod ziemię, a jeśli tego nie zrobią, obracają się z powrotem w skałę, z której
powstali, i nigdy już nawet drgnąć nie mogą. To się właśnie przydarzyło
Bertowi, Tomowi i Williamowi...
-
Wspaniale - rzekł Gandalf wychodząc z zarośli. Pomógł hobbitowi zleźć z
cierniowego krzaka. Bilbo już zrozumiał wszystko. To głos czarodzieja podżegał
trollów do waśni i kłótni tak długo, aż brzask ich zaskoczył.
Zaraz
we dwóch wzięli się do rozwiązywania worków i uwalniania krasnoludów.
Nieboraki, na pół uduszone, miny miały dość kwaśne. Niewielka to przyjemność
leżeć bezsilnie i słuchać, jak trolle naradzają się, czy cię upiec, czy
posiekać, czy zemleć. Bilbo musiał dwa razy powtarzać swoją opowieść o całej
przygodzie, nim wreszcie dali mu spokój.
-
Nie w porę zachciało ci się wprawek w kradzieży kieszonkowej - rzekł Bombur -
kiedy nam było trzeba nie czego innego, lecz tylko ogniska i jadła.
-
A tych dwóch rzeczy na pewno nie dostałbyś od trollów bez walki -powiedział
Gandalf. - Bądź co bądź teraz nie ma co tracić czasu. Czy nie rozumiecie, że
trolle musiały mieć gdzieś w pobliżu piwnicę czy jaskinię, w której chowały się
przed słońcem? Warto by tam zajrzeć.
Przeszukali
więc okolicę i wkrótce trafili na ślady wydeptane ciężkimi butami trollów wśród
lasu. Idąc tym tropem pod górę, znaleźli ukryte w zaroślach ogromne kamienne
drzwi do podziemi. Nie mogli ich jednak otworzyć, chociaż pchali wszyscy naraz,
a Gandalf próbował różnych zaklęć.
-
Może to na coś się przyda? - spytał Bilbo, gdy już cała kompania zmęczyła się i
zirytowała na dobre. - Znalazłem to na ziemi, kiedy trolle biły się między
sobą. - I pokazał ogromny klucz, który Williamowi zapewne wydawał się maleńki i
łatwy do ukrycia. Musiał ten klucz wypaść trollowi z kieszeni; na szczęście
stało się to, nim cały olbrzym w kamień się obrócił.
-
Czemuż, u licha, wcześniej tego nie powiedziałeś? - krzyknęły krasnoludy, a
Gandalf chwycił klucz i wcisnął go w otwór zamka. Kamienne drzwi jednym
potężnym zamachem otwarły się na oścież, a cała kompania zeszła w głąb piwnicy.
Na ziemi poniewierały się ogryzione kości, w powietrzu unosił się przykry
zaduch, ale było sporo żywności niedbale rzuconej na półki lub po kątach,
między bezładnymi stosami łupów wszelkiego rodzaju - od mosiężnych guzików do
garnków wypełnionych złotymi monetami. Na gwoździach wzdłuż ścian wisiało też
sporo ubrań, zbyt małych na trolle - obawiam się, że była to odzież zdarta z
ich ofiar - a wśród nich również broń, miecze rozmaitego pochodzenia i
kształtu, różnej też wielkości. Dwa szczególnie zwracały uwagę, tak piękne
miały pochwy i rękojeści zdobione drogimi kamieniami.
Gandalf
i Thorin wzięli je dla siebie, Bilbo zaś wybrał nóż w skórzanej pochwie. Dla
trolla był to ledwie kozik kieszonkowy, ale hobbitowi mógł zastąpić krótki
miecz.
-
Ostrza bardzo porządne - rzekł czarodziej, obnażając miecz do połowy i
przyglądając mu się z zaciekawieniem. - Nie może to być robota trollów ani
kowali ludzkich z tych okolic i z naszych czasów. Ale jeśli odczytamy runy,
które tu widzę, dowiemy się czegoś więcej.
-
Wyjdźmy wreszcie z tego okropnego zaduchu! - rzekł Fili. Wynieśli więc z
piwnicy garnki ze złotymi monetami oraz te prowianty, które wydawały się nie
tknięte przez trollów i zdatne do spożycia, a także baryłkę piwa, jeszcze
pełną. Wszyscy już marzyli o śniadaniu i tak byli głodni, że nie kręcili nosami
na wątpliwe przysmaki trollowej spiżarni. Własne ich zapasy już się kończyły.
Tera~ bądź co bądź mieli chleb i ser, piwa pod dostatkiem i słoninę, którą
przysmażali po kawałku w żarze ogniska.
Potem
przespali się, bo należało im się trochę snu po tak burzliwej nocy, i do
popołudnia nie brali się już do żadnej innej roboty. Wówczas dopiero
sprowadzili z dołu kuce, załadowali na nie garnki ze złotem, by je zakopać
opodal drogi nad rzeką, dobrze ukryte; miejsce naznaczyli różnymi tajnymi
znakami na wypadek, gdyby udało im się wrócić z wyprawy i odzyskać łup. Kiedy
się z tym uporali, wsiedli znów na wierzchowce i ruszyli truchtem dalej ku
wschodowi.
-
Gdzież to bywałeś, jeśli wolno wiedzieć? - spytał Thorin Gandalfa, gdy jechali
obok siebie.
-
Przepatrywałem drogę przed nami - odparł czarodziej.
-
A co cię sprowadziło z powrotem w najodpowiedniejszej chwili? - Spojrzałem w
porę na drogę za sobą - odpowiedział Gandalf.
-
Rzeczywiście - rzekł Thorin - ale czy nie mógłbyś mówić jaśniej?
-
Pojechałem na zwiady. Wkrótce czeka nas droga niebezpieczna i trudna. Myślałem
też o uzupełnieniu kończących się zapasów. Ale nie ujechałem daleko, gdy
spotkałem paru przyjaciół z Rivendell.
-
Gdzie to jest? - spytał Bilbo.
-
Nie przerywaj! - rzekł Gandalf. - Jeśli ci się poszczęści, będziesz tam za
kilka dni, a wtedy sam wszystko zobaczysz. Otóż, jak mówiłem, spotkałem dwóch
dworzan Elronda. Spieszyli się bardzo ze strachu przed trollami. Powie-dzieli
mi, że trzech trollów zeszło z gór i osiadło w lasach opodal drogi; wypłoszyli
już wszystkich mieszkańców z tej okolicy i czyhali na przejezdnych. Od razu
wyczułem, że będę wam potrzebny. Obejrzałem się za siebie i zauważyłem w oddali
ogień. Natychmiast ruszyłem w tę stronę. No, resztę już wiecie. Bardzo was
proszę, bądźcie na przyszłość ostrożniejsi, bo inaczej nigdy nie dojedziemy do
celu.
- Dzięki ci, Gandalfie - rzekł
Thorin.
ROZDZIAŁ 3
Kocham ten rozdział... z resztą tak samo jak pozostałe wszystkie i z resztą tak samo jak wszystko co napisał Tolkien ♥
OdpowiedzUsuńEj mam pytanko wiecie może w jakim fragmencie Gandalf pomógł reszcie?
OdpowiedzUsuń