Muzyka

Wiadomości

Lord of the Rings Fan Forever! - Polski blog o Śródziemiu

niedziela, 24 lutego 2013

Hobbit: Rozdział 2 - Pieczeń barania

Rozdział 2
Pieczeń barania


Wyskoczył z łóżka i otuliwszy się szlafrokiem pobiegł do jadalni. Nie było tam żywej duszy, ale na stole ujrzał ślady obfitego i pospiesznego śniadania. W pokoju, wszystko było przewrócone do góry nogami, a w kuchni piętrzyły się stosy brudnych naczyń.
Można by bez przesady powiedzieć że nie oszczędzono ani jednego garnka, ani jednej patelni. Zmywanie było tak niewątpliwą i przykrą rzeczywistością, że Bilbo musiał się wyrzec złudzeń, iż goście poprzedniego wieczora przyśnili mu się tylko. Doprawdy, oddychał z ulgą na myśl, że w końcu poszli sobie bez niego i nie przyszło im do głowy budzić gospodarza (chociażby po to, żeby podziękować!); mimo woli wszakże był jakby odrobinkę zawiedziony. To uczucie zdziwiło go bardzo.

"Nie bądź durniem, Bilbo - rzekł sam do siebie. - Kto słyszał, żeby hobbit w twoim wieku myślał o smokach i w ogóle o tych tam zagranicznych głupstwach!"

Przepasał się fartuchem, rozpalił ogień w piecu, zagrzał wodę, pozmywał wszystko. Potem, nim wrócił do jadalni, zjadł w kuchni smaczne śniadanko. Słońce tymczasem już świeciło jasno, a przez otwarte drzwi wejściowe płynął do wnętrza ciepły, kwietniowy powiew. Bilbo zaczął głośno gwizdać i zapominać o zdarzeniach poprzedniego wieczora. Właśnie zasiadł pod otwartym oknem jadalni do drugiego śniadania, kiedy wszedł Gandalf.

- Ależ mój drogi - rzekł. - Kiedyż wreszcie przyjdziesz? Mieliśmy przecież wyruszyć wczesnym rankiem! A ty o pół do jedenastej najspokojniej jesz śniadanie, czy jak tam ten posiłek nazywasz. Tamci zostawili ci wiadomość, bo nie mogli dłużej czekać.

- Jaką wiadomość? - spytał biedny pan Baggins, okropnie zmieszany.
- Na wielkiego słonia! - zawołał Gandalf. - Ktoś cię chyba odmienił dzisiejszego ranka! Więc nie starłeś kurzu z parapetu kominka?
- Co ma jedno do drugiego? Dość było roboty ze zmywaniem po czternastu osobach.
- Gdybyś starł kurz z kominka, znalazłbyś pod zegarem to - rzekł Gandalf wręczając hobbitowi liścik (napisany oczywiście na jego własnym papierze listowym).
Oto co Bilbo przeczytał:

Od Thorina i kompanii pozdrowienie dla włamywacza Bilba! Za gościnę serdeczne dzięki, a Twoją ofertę fachowej pomocy chętnie przyjmujemy. Warunki: zapłata przy dostawie w wysokości nie przekraczającej czternastej części całego zysku (jeżeli w ogóle będą zyski); zwrot kosztów podróży zapewniamy w każdym przypadku; koszty pogrzebu - jeśli okaże się to konieczne i nie będzie załatwione inaczej - ponosimy my lub nasi przedstawiciele.

Nie widząc potrzeby zakłócania Twego cennego snu, wyruszyliśmy na razie sami, by poczynić niezbędne przygotowania. Oczekujemy szanownej osoby w gospodzie "Pod Zielonym Smokiem", nad Wodą, o jedenastej przed południem punkt. Licząc na punktualność z Pańskiej strony, mamy zaszczyt pozostać

szczerze oddani
Thorin i kompania.


- Masz dziesięć minut na drogę. Musisz biec - rzekł Gandalf. - Ale... - zaczął Bilbo.
- Nie ma czasu na żadne ale - powiedział czarodziej. - Ale... - powtórzył Bilbo.
- Na to także nie ma czasu. Ruszaj!
Do końca życia Bilbo nie mógł sobie przypomnieć, jakim sposobem znalazł się wtedy na dworze, bez kapelusza, bez laski, bez pieniędzy, bez żadnej z rzeczy; które zazwyczaj brał ze sobą, wychodząc z domu; drugiego śniadania ni dokończył, statków po nim nie pozmywał, wcisnął klucze do ręki Gandalfow i puścił się ścieżką w dół pędem, ile sił w kosmatych nogach; minął Wielki Młyn przeprawił się przez Wodę i przebył w tym tempie milę z okładem.

Biła jedenasta, gdy zasapany dopadł gospody nad Wodą i stwierdził, ż zapomniał chustki do nosa.
- Brawo! - rzekł Balin, który z progu wypatrywał hobbita.
Zza zakrętu drogi od strony wioski nadciągała już reszta towarzystwa. Jechali na kucach, a każdy kuc był objuczony wszelkiego rodzaju bagażem, tobołkami, pakunkami i rozmaitym dobytkiem. Jeden mały kuc szedł luzem, zapewne przeznaczony dla Bilba.
- Siadajcie obaj na konie i ruszamy - rzekł Thorin.
- Strasznie mi przykro - powiedział Bilbo - ale zapomniałem kapelusza i chustki do nosa, nie mam też przy sobie ani grosza. Przeczytałem wasz list dopiero o godzinie dziesiątej minut czterdzieści pięć, punkt. ,
- Nie bądź taki dokładny - odezwał się Dwalin - i nie przejmuj się drobiazgami. Nim dobrniemy do celu podróży, nauczysz się obywać bez chustki do nosa i bez wielu innych rzeczy. Jeżeli zaś chodzi o kapelusz, mam w kuferku zapasowy kaptur i płaszcz.
Tak się stało, że pięknego ranka w przeddzień maja wyruszyli wszyscy razem sprzed gospody truchtem na kucykach, a między innymi Bilbo, ubrany w ciemnozielony (trochę podniszczony) kaptur i ciemnozielony płaszcz pożyczony od Dwalina. Płaszcz i kaptur były na niego za duże, toteż wyglądał dość śmiesznie. Strach pomyśleć, co by jego ojciec, Bungo, powiedział, gdyby go tak zobaczył. Bilbo pocieszał się tylko tym, że nie ma brody, nikt więc nie może go wziąć za krasnoluda.
Nie ujechali daleko, gdy dogonił ich Gandalf, bardzo wspaniały na siwym koniu. Przywiózł cały zapas chustek do nosa, a także fajkę i tytoń hobbita. Wędrowali dalej wesoło, opowiadając bajki i śpiewając w marszu przez cały dzień, oczywiście z przerwami na popasy. Co prawda zarządzano te przerwy nie tak często, jakby sobie Bilbo życzył, ale mimo to hobbit zaczął dochodzić do wniosku, że przygody to niezła rzecz.
Jechali tak przez czas dość długi. Mieli do przebycia najpierw rozległy szmat spokojnego kraju, zaludnionego przez spokojnych mieszkańców: ludzi, hobbitów, elfy i tym podobne stworzenia; drogi były dobre, tu i ówdzie stały gospody, a od czasu do czasu mijali krasnoluda albo chłopa, albo wędrownego blacharza, spieszących za swymi sprawami. Później jednak znaleźli się w okolicy, gdzie ludność mówiła innym językiem i śpiewała pieśni, jakich Bilbo nigdy nie słyszał. Gospody spotykali teraz rzadko i mniej ponętne, drogi były gorsze, w oddali na widnokręgu wzgórza piętrzyły się coraz wyżej. Na szczytach wzgórz stały niekiedy zamki obronne, ale wiele z nich wyglądało tak, jakby nie wzniesiono ich wcale w godziwych zamiarach. W dodatku pogoda, dotychczas tak piękna, jak bywa maj w opowieściach i legendach, zepsuła się teraz.
- Pomyśleć, że jutro będzie pierwszy czerwca - stękał Bilbo, brnąc za innymi przez rozmiękłe błoto. Pora podwieczorku minęła, deszcz lał bez przerwy od rana, krople kapały mu z kaptura na nos, płaszcz przemókł na wylot, a zmęczony kuc potykał się na kamieniach. Towarzyszom w złych humorach nie chciało się pogawędek. "Z pewnością ubrania i zapasy w jukach także zmokły - dumał Bilbo. - Do licha z rozbójnictwem i przygodami. Wolałbym siedzieć w domu, w mojej miłej norze, przy kominku, i słuchać, jak woda śpiewa w imbryku".
Nieraz miał jeszcze zatęsknić do tego!
Tymczasem krasnoludy kłusowały przed siebie, żaden się nie oglądał i żaden nie zważał na hobbita. Gdzieś za burymi chmurami słońce widać zaszło, bo zaczęło się ściemniać. Zerwał się wiatr i wierzby wzdłuż rzeki pochyliły się z westchnieniem. Nie wiem, jak się ta rzeka nazywała, ale wiem, że miała wodę czerwoną, a nurt rwący i wezbrany po ostatnich deszczach i spływała z pagórków i gór widocznych w oddali.
Wkrótce ciemność zapadła niemal zupełna. Wiatr rozdarł bure chmury i spomiędzy ich strzępów wyjrzał nad wzgórzami blady księżyc. Wtedy wędrowcy zatrzymali się, a Thorin mruknął coś o kolacji i o tym, że nie widać suchego miejsca na nocleg.
Dopiero w tej chwili spostrzegli, że nie ma wśród nich Gandalfa. Dotąd odbywał razem z nimi całą drogę, nie wyjaśniając, czy zamierza wziąć udział w wyprawie, czy tylko przez czas jakiś chce im dotrzymać kompanii. Jadł, gada i śmiał się więcej niż inni, aż nagle po prostu zniknął.
- Właśnie teraz, kiedy czarodziej najbardziej by się nam przydał! - stęknęli Dori i Nori (podzielali oni upodobanie hobbita do posiłków regularnych, obfitych i częstych).
W końcu zdecydowali się rozbić obóz tu, gdzie stanęli.
Ani razu jeszcze w tej podróży nie spali pod gołym niebem, a chociaż wiedzieli że wkrótce przyjdzie im z reguły obozować w ten sposób, skoro znajdą się w Górach Mglistych, z dala od okolic zamieszkanych przez spokojne istoty, te dżdżysty wieczór nie wydawał im się wcale dobry na początek. Zboczyli ku kępie drzew, pod którymi grunt był wprawdzie suchszy, ale za to wiatr strącał z liści kołnierz krople - kap, kap - bardzo niemiło. Ogień też jakby na złość płatał i figle. Krasnoludy umieją na ogół rozniecać ognisko z byle czego i byle gdzie nawet na najgorszym wietrze; tej nocy jednak nikt nie mógł sobie z tym poradzić, nawet Oin i Gloin, mistrz w tej sztuce.
Potem jeden z kuców spłoszył się nie wiadomo dlaczego i uciekł. Nim go dopędzili, już był w rzece, a nim go schwytali, Fili i Kili omal nie utonęli, a wszystkie bagaże, którymi kuc był objuczony, popłynęły z wodą. A że była to głównie żywność, niewiele zostało na kolację i jeszcze mniej na śniadanie.
Siedzieli więc posępni, zmoknięci i klęli pod nosem, podczas gdy Gloin i Oin dalej biedzili się nad roznieceniem ogniska, kłócąc się przy tym zawzięcie. Bilbo dochodził do żałosnego wniosku, że przygody nie polegają wyłącznie na konnej przejażdżce w majowym słońcu, kiedy nagle Balin, zazwyczaj pełniący straż, powiedział:
- Tam się coś świeci.
W pewnym oddaleniu, na wzgórzu pokrytym dość gęstym lasem, widać było wśród drzew błyskające światło; czerwonawy, ciepły blask, jak gdyby ognisko czy migotanie pochodni.
Przyglądali się czas jakiś, potem wybuchły spory. Jedni mówili "nie", inni mówili "tak". Jedni powiadali, że warto by iść i zbadać rzecz z bliska i że wszystko lepsze niż skąpa kolacja, chude śniadanie i mokra odzież na grzbiecie przez całą noc. Drudzy na to: "Okolica mało znana, góry też. Policja nie zapuszcza się w te strony, nie dotarli tutaj nawet ludzie, co rysują mapy. Mało kto w tym kraju wie o królu, im mniej będziemy wścibiać po drodze nosa w to, co się tutaj dzieje, tym mniej nazbieramy guzów". Ktoś zauważył: "Bądź co bądź jest nas czternastu". Ktoś inny rzekł: "Gdzież się ten Gandalf podział?" -i to pytanie zadawali sobie wszyscy. W dodatku deszcz lunął jeszcze rzęsiściej, a Oin i Gloin wszczęli bójkę.
To rozstrzygnęło sprawę. "Koniec końców mamy w kompanii włamywacza czy nie mamy?" - powiedzieli i ruszyli w kierunku światła, prowadząc kuce za uzdy z całą należytą ostrożnością. Dotarli do wzgórza i wkrótce las ich ogarnął. Wspinali się w górę, nie trafili wszakże nigdzie na ścieżkę, która by mogła prowadzić do jakiegoś domu czy zagrody. Mimo wszelkich starań nie uniknęli hałasu, szelestów, skrzypienia, trzasku gałęzi pod stopami (a także stękania i przekleństw pod nosem) w tym pochodzie wśród gęstwy drzew, w noc czarną jak smoła.
Nagle czerwone światło dość już blisko błysnęło między pniami.
"Teraz kolej na włamywacza" - orzekły krasnoludy, mając oczywiście na myśli hobbita.
- Musisz tam iść, wybadać, co to za światło, kto i po co je rozniecił, czy tam jest zupełnie bezpiecznie i spokojnie - zwrócił się Thorin do Bilba. - Biegnij co żywo i wracaj prędko, jeśli wszystko w porządku. A jeśli nie w porządku, no to wrócisz, jeżeli zdołasz. A jeżeli nie zdołasz, huknij dwa razy jak sowa i raz jak puszczyk, a wtedy my zobaczymy, co się da zrobić.
I Bilbo musiał ruszyć na zwiady nie zdążywszy nawet wyjaśnić, że nie umie naśladować żadnego gatunku sowy ani też nie potrafi latać jak nietoperz. W każdym razie hobbici umieją posuwać się lasem bezszelestnie, tym się szczycą, toteż Bilbo prychał z pogardą na "krasnoludzkie hałasy" w tym pochodzie, chociaż ty ani ja nic pewno nie dosłyszelibyśmy w wietrzną noc, nawet gdyby cała kawalkada przemknęła o dwa kroki od nas. Kiedy zaś Bilbo skradał się w stronę ognia, nawet czujna łasica nie ruszyłaby wąsem. Toteż dotarł tuż do ogniska-bo to było rzeczywiście ognisko - przez nikogo nie zauważony. I oto co zobaczył:
Na ogromnym ogniu płonęły pnie brzóz, a wokoło grzało się trzech olbrzymów. Na długich patykach przypiekali mięso baranie i zlizywali tłuszcz z palców. Zapach rozchodził się bardzo smakowity. Opodal stała beczka zacnego piwa, a olbrzymi coraz to łykali ze dzbana. To były trolle. Bez wątpienia trolle. Nawet Bilbo, który spędził żywot w zaciszu, poznał się na tym, widząc wielkie, grubo ciosane twarze, olbrzymi wzrost, kształt stóp, nie mówiąc już o tym, że dosłyszał ich język, wcale, ale to wcale nie salonowy.
- Baranina wczoraj, baranina dzisiaj, a niech mnie diabli, jeśli jutro znowu nie będzie baranina - mówił jeden z trollów.
- Już zapomniałem, kiedy ostatni raz miałem na zębie kęs ludzkiego mięsa -powiedział drugi. -Coś ty, u licha, myślał sobie, William, kiedy nas ściągałeś w te strony? A najgorsze, że już i w beczce dno widać - dodał szturchając Williama, który właśnie wychylał dzbanek.
William zachłysnął się.
- Zamknij gębę! - wykrztusił, kiedy wreszcie mógł dobyć głosu. -Chciałbyś, żeby ludzie tu siedzieli i czekali, aż ich zjecie na spółkę z Bertem. We dwóch zżarliście już półtorej wsi, odkąd przyszliśmy z gór. Czego więcej wam się zachciewa? A były takie czasy, żebyście Billowi podziękowali za ochłap tłustego barana z tej doliny! - To rzekłszy William ugryzł przypieczone udo baranie i otarł usta rękawem.
Tak, niestety, nie inaczej zachowują się trolle, i to nawet te, które mają tylko po jednej głowie. Bilbo usłyszał dość i powinien był natychmiast coś zrobić: albo zawrócić cichcem i ostrzec przyjaciół, że przy ogniu siedzi trzech trollów dużego kalibru, w złym humorze, którzy na pewno chętnie przekąsiliby dla odmiany pieczonego krasnoluda czy bodaj kucyka; albo szybko i zgrabnie wykonać robotę porządnego włamywacza. Prawdziwy bowiem, legendarny włamywacz pierwszej klasy przeszukałby w tym momencie kieszenie trollów - co się prawie zawsze opłaca, o ile oczywiście się uda - zwędziłby barana z rożna, ukradłby beczkę piwa i umknął nie postrzeżony. Włamywacz zaś innego pokroju, bardziej praktyczny, lecz obdarzony mniejszą ambicją zawodową, przeszyłby może jednego trolla po drugim sztyletem, nimby się obejrzeli. Wówczas ta noc zakończyłaby się dla krasnoludów pomyślnie.
Bilbo wszystko to rozumiał. Czytał o wielu rzeczach, których nigdy nie widział ani nie robił. Trząsł się zarówno ze strachu, jak i ze wstrętu. Marzył, by znaleźć się co prędzej o sto mil od tego miejsca, a jednak... a jednak, nie wiedzieć czemu, nie mógł się zdecydować na powrót do Thorina i kompanii z pustymi rękami. Stał więc w mroku, pełen rozterki. Spośród rozmaitych złodziejskich sztuk, o jakich w życiu słyszał, najłatwiejsza wydawała mu się kradzież kieszonkowa, toteż w końcu podpełznął w cieniu drzew tuż za plecy Williama.
Bert i Tom właśnie oddalili się ku beczce z piwem. William pociągnął ze dzbanka. Bilbo zebrał się na odwagę i wsunął małą swą rączkę do przepaścistej kieszeni trolla. Była w niej sakiewka, dla hobbita wielka jak worek węgla. "Ha! -pomyślał, zapalając się do tej nowej dla siebie roboty i ciągnąc ostrożnie sakiewkę w górę - dobry początek!"
Rzeczywiście, dobry! Bo sakiewki trollów z reguły bywają zaczarowane, a ta nie stanowiła wyjątku. "Ejże, coś ty za jeden?" - pisnęła, gdy ją Bilbo wyciągał z kieszeni; William odwrócił się błyskawicznie i capnął hobbita za kark, nim biedak zdążył dać nura między drzewa:
- Rety, Bert, patrzaj, co upolowałem! - zawołał William. - Co to takiego? - spytali tamci, podchodząc bliżej.
- Niech mnie diabli, jeśli wiem. Coś ty za jeden?
- Bilbo Baggins, włamy... hobbit - rzekł nieszczęsny Bilbo trzęsąc się od stóp do głów i zastanawiając, jak by tu huknąć sowim głosem, zanim mu troll zdusi gardło.
- Włamyhobbit? - spytali trochę zaskoczeni. Trolle na ogół ciężko myślą i bardzo podejrzliwie traktują każde nowe zjawisko.
- I co ma taki włamyhobbit do roboty w mojej kieszeni? - spytał William. - Nada się toto na pieczeń? - spytał Tom.
- Można spróbować - rzekł Bert chwytając za szpikulec.
- Nie starczy bodaj raz na ząb - powiedział William, który był już po dobrej kolacji. - Mało zostanie, jak się odrzuci skórę i gnaty.
- Może jest ich więcej gdzieś w pobliżu, to udusiłoby się w potrawce - rzekł Bert. - Gadaj no, małe paskudztwo, czy jest dużo takich jak ty w tym lesie? -spytał, przyglądając się kudłatym stopom hobbita, po czym chwycił go za wielkie palce u nóg i potrząsnął.
- Mnóstwo! - krzyknął Bilbo, zapominając w pierwszym strachu, że nie wolno zdradzać przyjaciół. - Nie ma ani na lekarstwo - poprawił się natychmiast. - Co to znaczy? - spytał Bert, nie wypuszczając go z ręki, ale teraz trzymając już za włosy, głową do góry.
- To, co mówię - bez tchu odpowiedział Bilbo. - Proszę, niech mnie łaskawi panowie nie pieką na rożnie. Sam jestem doskonałym kucharzem i wolę gotować niż być gotowanym, jeśli pan rozumie, co mam na myśli. Przyrządzę wam coś pysznego, wspaniałe śniadanko, byleście mnie nie zjedli na kolację.
- Biedny głuptak - rzekł William. (Jak już wspomniałem, najadł się na kolację po gardłodziurki i wypił morze piwa.) - Biedny głuptak. Puśćmy go żywego.
- Nie puszczę, dopóki nie powie, co to znaczy: i mnóstwo, i ani na lekarstwo -powiedział Bert. - Nie chcę, żeby mi poderżnęli gardło, jak zasnę. Będę mu na ogniu przypiekał pięty, póki nie wygada wszystkiego.
- Nie zgadzam się - odparł William. - Ja go złapałem, nie ty.
- Spasiony dureń z ciebie, Williamie - rzekł Bert - jak to już zresztą dawno zauważyłem.
- A z ciebie cham!
- Tego ci nie daruję, Billu Huggins -krzyknął Bert i kropnął Williama pięścią między oczy.
Bójka rozpętała się na dobre. Bilbo miał jeszcze dość przytomności umysłu, żeby skorzystać z zamieszania, i gdy go Bert upuścił na ziemię, wymknął się między nogami dwóch trollów, którzy już rzucili się na siebie niby wściekłe psy, wrzeszcząc przy tym różne wyzwiska, bardzo szkaradne, ale najzupełniej dla nich stosowne. Wkrótce spleceni wzajemnie ramionami tarzali się po ziemi, omal nie wpadając w ognisko, wierzgając i grzmocąc się pięściami, podczas gdy trzeci kamrat, Tom, obu walił kijem; chciał ich w ten sposób przywołać jakoś do rozumu, ale oczywiście tym bardziej zapaśników rozwścieczył.
Bilbo w tym momencie powinien był umknąć, ale noga, zgnieciona w potężnej pięści Berta, bardzo go bolała, tchu brakowało w piersi, w głowie się kręciło. Leżał więc jeszcze przez długą chwilę tuż pod kręgiem światła bijącego od ogniska i dyszał ciężko.
Trolle wciąż się ze sobą biły, kiedy nadszedł Balin. Krasnoludy słyszały z daleka zgiełk, a nie mogąc się doczekać ani powrotu hobbita, ani hukania sowy, ruszyły naprzód jeden za drugim, kierując się w stronę ogniska i przemykając możliwie jak najciszej. Ledwie Balin ukazał się w blasku ognia, Tom ryknął przeraźliwie. Trolle wręcz nienawidzą krasnoludów, patrzeć na nie nie mogą (lubią je tylko na półmisku). Bert i Bill natychmiast przerwali bójkę. - Dawaj worek, Tom, żywo! - krzyknęli obaj. Balin rozglądał się, gdzie wśród tej awantury może być Bilbo, lecz nim zrozumiał, co się dzieje - worek spadł na jego głowę i krasnolud obezwładniony legł na ziemi.
- Przyjdzie ich tu więcej - rzekł Tom - albo się grubo mylę. Z nimi tak: albo żaden, albo kupą. Nie jakieś tam włamyhobbity, ale krasnoludy. Bo ten mi wyglądał na krasnoluda, na pewno.
- Masz rację - powiedział Bert. - Schowajmy się w cieniu.
Tak też zrobili. Z workami, których używali do przenoszenia porwanych owiec lub innej zdobyczy, przyczaili się w ciemnościach. Co który krasnolud wychynął z lasu i zagapił się na ogniska, na przewrócone dzbanki i ogryzione baranie kości - hop! - spadał mu znienacka cuchnący worek na głowę. Wkrótce leżał tak uwięziony Dwalin obok Balina, Fili, Kili obaj w jednym worku, a Dori, Nori i Ori na kupie, Oin -zaś, Gloin, Bifur, Bofur i Bombur jeden na drugim bardzo niewygodnie tuż przy ognisku.
- Będą mieli nauczkę - rzekł Tom, ponieważ Bifur i Bombur sprawili mu dużo kłopotu walcząc zawzięcie, jak zwykle krasnoludy, gdy je ktoś przywiedzie do desperacji.
Ostatni przyszedł Thorin i ten przynajmniej nie został zaskoczony znienacka. Idąc już węszył zasadzkę i nim jeszcze spostrzegł nogi swych przyjaciół sterczące z worków, zrozumiał, że dzieje się coś niedobrego. Zatrzymał się więc nieco dalej w ciemnościach i spytał:
- Co to za awantura? Kto moich towarzyszy pobił?
- Trolle! - odparł Bilbo ukryty za drzewami; zbóje tymczasem zapomnieli o hobbicie. - Czają się tam w krzakach z workami - dodał.
- To tak?! - zawołał Thorin i dał susa ku ognisku, nim trolle zdążyły zarzucić worek. Chwycił długą gałąź, płonącą na drugim końcu, i śmignął nią w oczy Bertowi, który nie zdołał w porę odskoczyć. Bert na długą chwilę musiał wycofać się z walki, Bilbo natomiast włączył się do niej, jak umiał. Złapał Toma za nogę - chociaż objąć jej nie mógł, bo tęga była jak pień drzewa. Lecz Tom jednym kopniakiem sypnął Thorinowi w twarz snop iskier, a hobbita wysłał w powietrze tak, że wylądował nieborak na szczycie jakiegoś krzaka.
Tom dostał za to gałęzią w zęby i utracił w ten sposób jeden z siekaczy. Zawył tak, że nie macie pojęcia. Ale w tym momencie zza jego pleców wysunął się William i nakrył Thorina workiem - od głowy aż do stóp. Walka była skończona. Nie ma co mówić, krasnoludy wpadły okropnie: wszystkie znalazły się w workach, mocno zawiązanych postronkiem, a trzech wściekłych trollów - z których dwaj na dobitkę byli poparzeni i posiniaczeni - radziło nad nimi, czy je upiec na wolnym ogniu, czy posiekać w drobną kostkę i ugotować, czy po prostu, siadając kolejno na workach, zmiażdżyć na galaretę. Bilbo zaś, uczepiony w koronie krzaka, w podartym ubraniu i z podrapaną skórą, nie śmiał drgnąć nawet, żeby go zbóje nie usłyszeli.
I w tym momencie powrócił Gandalf. Nikt jednak go nie spostrzegł. Trolle właśnie zdecydowały się upiec krasnoludy niezwłocznie, a pożreć dopiero później; taki wniosek wysunął Bert, a dwaj jego kamraci zgodzili się na to po długiej dyskusji.
- Nie ma sensu brać się teraz do pieczenia, zajmie nam to całą noc-rozległ się głos. Bert myślał, że powiedział to William.
- Nie zaczynaj znów od początku, Billu - rzekł - bo wtedy spór zajmie nam całą noc.
- A kto się tu spiera? - oburzył się William, przekonany, że głos należał do Berta.
- Ty się spierasz - rzekł Bert.
- A ty łżesz - powiedział William i sprzeczka znowu rozgorzała. W końcu uradzili posiekać krasnoludy w drobną kostkę i ugotować.
- Gotowanie nie ma sensu. Wody nam brak, a do źródła daleko i w ogóle za dużo kramu - odezwał się głos. Bertowi i Williamowi wydało się, że to głos Toma. - Zamknąłbyś gębę - powiedzieli - bo nigdy z tym nie skończymy. Zamiast tyle pyskować, idź lepiej po wodę.
- To ty zamknij gębę - odparł Tom, przekonany, że to był głos Williama. -Kto pyskuje, jak nie ty sam, chciałbym wiedzieć.
- Głupiec z ciebie - rzekł William. - Tyś sam głupiec - krzyknął Tom.
I znów się zaczęli kłócić, jeszcze zapalczywiej niż przedtem, aż wreszcie postanowili siadać na workach kolejno, żeby zmiażdżyć krasnoludy na galaretę, a ugotować dopiero później.
- Którego weźmiemy na początek? - spytał głos.
- Najlepiej będzie zacząć od ostatniego -rzekł Bert, któremu Thorin boleśnie podbił oko. Bert myślał, że pytanie zadał Tom.
- Coś ty? Sam do siebie gadasz? - zdziwił się Tom. - Ale jeśli chcesz, możesz siąść najpierw na ostatnim. Który to?
- Ten w żółtych pończochach - rzekł Bert.
- Bzdury pleciesz - powiedział głos, naśladując bas Williama. - W szarych. - Założę się, że w żółtych - odparł Bert.
- Racja, w żółtych - potwierdził William.
- To czegoś gadał, że w szarych? - krzyknął Bert.
- A bo ja coś mówiłem? To przecież Tom.
- Ja? Anim pisnął - rzekł Tom. - To ty powiedziałeś.
- Jak ci dwóch mówi, że ty, to się przestań wreszcie kłócić - rzekł Bert. - Do kogo ta mowa? - spytał William.
- Dość tego! - obaj razem zawołali Tom i Bert. - Noc mija, dzień teraz świta wcześnie. Bierzmy się do roboty.
- Świta dzień, co was w kamień obróci! - odezwał się głos, podobny do basu Williama. Ale to nie był głos Williama. W tym momencie bowiem świt błysnął nad wzgórzem, a w gałęziach rozległ się świergot ptasi. William nie mógł się odezwać, bo tak jak stał, pochylony nad workiem, nagle skamieniał. A Bert i Tom, patrząc na niego, w tym samym okamgnieniu zastygli w skałę. Stoją na tym miejscu po dziś dzień, samotni, chyba że ptak jakiś przysiądzie któremuś na ramieniu. Albowiem trolle, jak zapewne wam wiadomo, muszą przed świtem wracać pod ziemię, a jeśli tego nie zrobią, obracają się z powrotem w skałę, z której powstali, i nigdy już nawet drgnąć nie mogą. To się właśnie przydarzyło Bertowi, Tomowi i Williamowi...
- Wspaniale - rzekł Gandalf wychodząc z zarośli. Pomógł hobbitowi zleźć z cierniowego krzaka. Bilbo już zrozumiał wszystko. To głos czarodzieja podżegał trollów do waśni i kłótni tak długo, aż brzask ich zaskoczył.
Zaraz we dwóch wzięli się do rozwiązywania worków i uwalniania krasnoludów. Nieboraki, na pół uduszone, miny miały dość kwaśne. Niewielka to przyjemność leżeć bezsilnie i słuchać, jak trolle naradzają się, czy cię upiec, czy posiekać, czy zemleć. Bilbo musiał dwa razy powtarzać swoją opowieść o całej przygodzie, nim wreszcie dali mu spokój.
- Nie w porę zachciało ci się wprawek w kradzieży kieszonkowej - rzekł Bombur - kiedy nam było trzeba nie czego innego, lecz tylko ogniska i jadła.
- A tych dwóch rzeczy na pewno nie dostałbyś od trollów bez walki -powiedział Gandalf. - Bądź co bądź teraz nie ma co tracić czasu. Czy nie rozumiecie, że trolle musiały mieć gdzieś w pobliżu piwnicę czy jaskinię, w której chowały się przed słońcem? Warto by tam zajrzeć.
Przeszukali więc okolicę i wkrótce trafili na ślady wydeptane ciężkimi butami trollów wśród lasu. Idąc tym tropem pod górę, znaleźli ukryte w zaroślach ogromne kamienne drzwi do podziemi. Nie mogli ich jednak otworzyć, chociaż pchali wszyscy naraz, a Gandalf próbował różnych zaklęć.
- Może to na coś się przyda? - spytał Bilbo, gdy już cała kompania zmęczyła się i zirytowała na dobre. - Znalazłem to na ziemi, kiedy trolle biły się między sobą. - I pokazał ogromny klucz, który Williamowi zapewne wydawał się maleńki i łatwy do ukrycia. Musiał ten klucz wypaść trollowi z kieszeni; na szczęście stało się to, nim cały olbrzym w kamień się obrócił.
- Czemuż, u licha, wcześniej tego nie powiedziałeś? - krzyknęły krasnoludy, a Gandalf chwycił klucz i wcisnął go w otwór zamka. Kamienne drzwi jednym potężnym zamachem otwarły się na oścież, a cała kompania zeszła w głąb piwnicy. Na ziemi poniewierały się ogryzione kości, w powietrzu unosił się przykry zaduch, ale było sporo żywności niedbale rzuconej na półki lub po kątach, między bezładnymi stosami łupów wszelkiego rodzaju - od mosiężnych guzików do garnków wypełnionych złotymi monetami. Na gwoździach wzdłuż ścian wisiało też sporo ubrań, zbyt małych na trolle - obawiam się, że była to odzież zdarta z ich ofiar - a wśród nich również broń, miecze rozmaitego pochodzenia i kształtu, różnej też wielkości. Dwa szczególnie zwracały uwagę, tak piękne miały pochwy i rękojeści zdobione drogimi kamieniami.
Gandalf i Thorin wzięli je dla siebie, Bilbo zaś wybrał nóż w skórzanej pochwie. Dla trolla był to ledwie kozik kieszonkowy, ale hobbitowi mógł zastąpić krótki miecz.
- Ostrza bardzo porządne - rzekł czarodziej, obnażając miecz do połowy i przyglądając mu się z zaciekawieniem. - Nie może to być robota trollów ani kowali ludzkich z tych okolic i z naszych czasów. Ale jeśli odczytamy runy, które tu widzę, dowiemy się czegoś więcej.
- Wyjdźmy wreszcie z tego okropnego zaduchu! - rzekł Fili. Wynieśli więc z piwnicy garnki ze złotymi monetami oraz te prowianty, które wydawały się nie tknięte przez trollów i zdatne do spożycia, a także baryłkę piwa, jeszcze pełną. Wszyscy już marzyli o śniadaniu i tak byli głodni, że nie kręcili nosami na wątpliwe przysmaki trollowej spiżarni. Własne ich zapasy już się kończyły. Tera~ bądź co bądź mieli chleb i ser, piwa pod dostatkiem i słoninę, którą przysmażali po kawałku w żarze ogniska.
Potem przespali się, bo należało im się trochę snu po tak burzliwej nocy, i do popołudnia nie brali się już do żadnej innej roboty. Wówczas dopiero sprowadzili z dołu kuce, załadowali na nie garnki ze złotem, by je zakopać opodal drogi nad rzeką, dobrze ukryte; miejsce naznaczyli różnymi tajnymi znakami na wypadek, gdyby udało im się wrócić z wyprawy i odzyskać łup. Kiedy się z tym uporali, wsiedli znów na wierzchowce i ruszyli truchtem dalej ku wschodowi.
- Gdzież to bywałeś, jeśli wolno wiedzieć? - spytał Thorin Gandalfa, gdy jechali obok siebie.
- Przepatrywałem drogę przed nami - odparł czarodziej.
- A co cię sprowadziło z powrotem w najodpowiedniejszej chwili? - Spojrzałem w porę na drogę za sobą - odpowiedział Gandalf.
- Rzeczywiście - rzekł Thorin - ale czy nie mógłbyś mówić jaśniej?
- Pojechałem na zwiady. Wkrótce czeka nas droga niebezpieczna i trudna. Myślałem też o uzupełnieniu kończących się zapasów. Ale nie ujechałem daleko, gdy spotkałem paru przyjaciół z Rivendell.
- Gdzie to jest? - spytał Bilbo.
- Nie przerywaj! - rzekł Gandalf. - Jeśli ci się poszczęści, będziesz tam za kilka dni, a wtedy sam wszystko zobaczysz. Otóż, jak mówiłem, spotkałem dwóch dworzan Elronda. Spieszyli się bardzo ze strachu przed trollami. Powie-dzieli mi, że trzech trollów zeszło z gór i osiadło w lasach opodal drogi; wypłoszyli już wszystkich mieszkańców z tej okolicy i czyhali na przejezdnych. Od razu wyczułem, że będę wam potrzebny. Obejrzałem się za siebie i zauważyłem w oddali ogień. Natychmiast ruszyłem w tę stronę. No, resztę już wiecie. Bardzo was proszę, bądźcie na przyszłość ostrożniejsi, bo inaczej nigdy nie dojedziemy do celu.
- Dzięki ci, Gandalfie - rzekł Thorin.






ROZDZIAŁ 3

2 komentarze:

  1. Kocham ten rozdział... z resztą tak samo jak pozostałe wszystkie i z resztą tak samo jak wszystko co napisał Tolkien ♥

    OdpowiedzUsuń
  2. Ej mam pytanko wiecie może w jakim fragmencie Gandalf pomógł reszcie?

    OdpowiedzUsuń